autor: Łukasz Szewczyk
Burnout Dominator - recenzja gry
Burnout Dominator nie poraża innowacyjnością. Jednak nieprzyzwoicie szybkie auta, pędzenie na złamanie karku i spektakularne kolizje wciągną Cię szybciej, niż zdążysz się obejrzeć.
Recenzja powstała na bazie wersji PS2.
Poranek na niemieckiej autostradzie... Nie od dziś wiadomo, że gdy nie ma ograniczeń prędkości, kierowcy lubią docisnąć gaz mocniej, niż pozwala na to zdrowy rozsądek. Wtem zza zakrętu wypada grupa szaleńców w podrasowanych bolidach. Przeciskają się między pojazdami, wyprzedzają, zostawiając kilka centymetrów wolnej przestrzeni. Szaleńcy? Nie. Im po prostu zależy na punktach, które stanowią wyznacznik umiejętności kierowcy...
Gdy Burnout zadebiutował na PlayStation 2 od razu wkupił się w łaski graczy, którzy docenili wartką akcję, liczne bonusy oraz wyjątkowo spektakularne wypadki. Fontanny szkła i pióropusze płomieni spodobały się publiczności na tyle, że w kolejnych odsłonach zaczęły odgrywać coraz ważniejszą rolę. Doszło nawet do tego, że zaimplementowano specjalne tryby, w których jedynym zadaniem osoby dzierżącej pada było rozpędzenie się do niebagatelnej prędkości, a następnie wpasowanie w samochody jadące ulicą w sposób gwarantujący największą ilość strat. Przyznajmy szczerze – któż z nas nie lubi od czasu do czasu czegoś zniszczyć... Dzięki Electronic Arts posiadacze powoli schodzących z rynku konsol PlayStation 2 będą mogli siać strach i pożogę na drogach już po raz piąty! Czy gra sprosta oczekiwaniom? Niestety nie od dziś wiadomo, że pod koniec żywota danego sprzętu wydawcy zwykli odcinać kupony i wypluwać na rynek niewiele zmienione produkty opatrzone nową metką.
Już od pierwszego kontaktu z Burnout Dominator wyraźnie widać, że gra co prawda nie będzie przełomowa, ale dzięki dopracowaniu i rozbudowaniu doskonale podsumuje epokę PlayStation 2. Programiści z Criterionu nie mieli problemów z uzyskaniem od wytwórców pozwolenia na demolkę aut, ponieważ w całej grze nie uświadczy się ani jednego, licencjonowanego wozu. Niemniej prawdziwi koneserzy motoryzacji wypatrzą w wielu z nich inspiracje kultowymi pojazdami z logo Ferrari, Porsche czy Lamborghini na masce. Oczywiście najmocniejsze „kąski” są niedostępne na początku przygody z Burnoutem. Jak w każdych wyścigach karierę zaczyna się od słabszych wozów, a wizja poprowadzenia prawdziwych potworów jest najlepszą motywacją do dalszej gry.
Pod względem graficznym Burnout Dominator jest niemal idealny. Jak to zwykle bywa, programiści dopiero pod koniec rynkowego żywota konsoli uczą się wyciskać wszystkie soki z procesorów. Wysoka rozdzielczość, ultrapłynna animacja bez skłonności do spowolnień oraz wyjątkowa dynamika sprawiają, że po kilku minutach trudno oderwać się od czarnuli. Przewijające się na ekranie obrazy sprawiają, że gracz wpada w specyficzny trans. Chce pokonywać kolejne zakręty jeszcze szybciej, by na prostych móc cieszyć się większym rozmyciem obrazu, które podnosi, i tak niemałe, poczucie pędu. Bardzo duży wpływ na efekty goszczące na ekranie ma zdobywanie kolejnych porcji „dopalacza”. Po skorzystaniu z niego można pokonać praktycznie całe okrążenie z prędkościami oscylującymi wokół 300 km/h. Programiści postanowili zmusić gracza do podjęcia ryzyka. Jeżeli jedzie ostro, mija samochody o grubość włosa, pokonuje zakręty efektownymi poślizgami i zajadle walczy o lokatę, może też liczyć na kolejne porcje doładowania. Jednak wystarczy na moment zmniejszyć tempo jazdy lub spowodować kilka kolizji, a poziom „dopalacza” zmaleje w oczach. Wiadomo – wszystko co dobre, szybko się kończy.
Przed większością zakrętów nie trzeba hamować, ponieważ fizyka pędzących bolidów została uproszczona. Użycie hamulca błyskawicznie wytraca prędkość samochodów. Pedał gazu można bezlitośnie deptać nawet na najostrzejszych zakrętach i nie martwić się, że pojazd może wykonać nieplanowany piruet. Utrata kontroli nad wozem, nawet po lądowaniu poprzedzonym wielkim skokiem jest praktycznie niemożliwa. Przy odrobinie umiejętności maszyny można wprowadzać w efektowne poślizgi. Wystarczy w odpowiednim momencie odpuścić gaz, skręcić kierownicą, a i na ułamek sekundy docisnąć hamulec. Drifty są premiowane punktami, a także pozwalają wychodzić z zakrętów z potężnymi prędkościami. Podstawowe samochody nie porażają mocą, a i gracz rozpoczynający przygodę z Burnoutem musi nauczyć się praw fizyki obowiązującej w grze. Na początku poślizgi są więc stosunkowo krótkie. W zupełności jednak wystarczają do pomyślnego ukończenia pierwszych rozdziałów gry. Wyższym stopniem wtajemniczenia, który umożliwia awanse do najwyższych lig, jest łączenie ryzykownych manewrów w combosy. Poślizg połączony z wyskokiem na moście i zakończony zepchnięciem oponenta na barierę? W Burnoucie to zupełnie możliwe. Punkty zaczynają wówczas płynąć szerokim strumieniem. Aby ukończyć grę, trzeba przebrnąć przez 7 lig oferujących łącznie 88 wyścigów.
Szczególnie cenione jest bezpardonowe eliminowanie oponentów. Wepchnięcie ich pod nadciągający autobus, przyparcie do bariery na autostradzie, czy zepchnięcie wprost na ścianę budynku wywołuje lawinę punktów i zwiększa ilość „dopalacza”. Wbrew pozorom nie tak łatwo przyczynić się do kasacji pojazdu rywala. Olbrzymie prędkości sprawiają, że by posłać oponenta do krainy wiecznych łowów, trzeba wykazać się nie lada refleksem. Przepychanki na trasie uprzyjemnia możliwość spychania z drogi aut nie biorących udziału w zawodach, o ile jadą w tym samym kierunku, co wóz sterowany przez Gracza. W przypadku czołowego zderzenia obejrzenie animacji przedstawiającej wypadek jest nieuniknione...
Mimo zręcznościowego charakteru Burnouta gracz nie może liczyć, że za wirtualną kierownicą wszystko pójdzie po jego myśli. Jeżeli zbliżająca się bariera zostanie muśnięta, na karoserii Twojego pojazdu nie pozostanie nawet ślad po kontakcie z martwą materią. Jeżeli jednak zbyt późno skręcisz i spostrzeżesz, że budynek lub przęsło mostu zbliża się w zastraszającym tempie, albo na prostej, tuż przed maską bolidu urośnie sylwetka olbrzymiego TIR-a, nie warto zamykać oczu... W chwili uderzenia pojazd rozpryśnie się na tysiące kawałków, a kamera obierze kąt podkreślający sceniczność całego wydarzenia. W zaledwie kilka sekund później auto znów będzie zdatne do jazdy i siania postrachu na szosach.
Gnać na złamanie karku przyjdzie po wielu wyszukanych trasach. Do wyboru są zarówno autostrady z długimi prostymi oraz łagodnymi zakrętami, jak również aglomeracje, które psują graczowi krew za sprawą samochodów wyjeżdżających z przecznic. Co prawda można je omijać, ale przy dużym zamieszaniu i tłoku na trasie nierzadko na taki manewr jest stanowczo zbyt późno. Nie mogło zabraknąć górskich dróg, które pozwalają wykazać się umiejętnością driftowania. Niemniej ważne są hopki, umożliwiające oddawanie hojnie punktowanych skoków. Niezależnie od lokacji, gracz nacieszy się licznymi rozjazdami i skrótami. Te ostatnie zostały wyjątkowo poważnie potraktowane. Nowością w Burnout Dominator są Signature Shortcuts. Wypychając oponenta na określone barierki można liczyć, że kolizja spowoduje ich złamanie, a co za tym idzie – odblokowanie skrótu! Raz otwarty objazd pozostaje aktywny w kolejnych wyścigach, co ułatwia śrubowanie rezultatów czasowych.
W symulatorach muzyka podczas zmagań na trasie nie ma racji bytu. O wiele ważniejsze jest nasłuchiwanie ryku silnika i pisków opon, które zdradzają, że kres przyczepności jest bliski. W Burnoucie sprawy mają się inaczej. Dźwięk pracy jednostek napędowych nie rzuca na kolana, jednak wpadający w ucho, dynamiczny soundtrack wprowadza w trans i motywuje do jeszcze agresywniejszej jazdy.
Burnout Dominator zawiódł tylko – a może aż – pod dwoma względami. Zabrakło – znanego z poprzedników – trybu crash, w którym punktowano tylko i wyłącznie skuteczność w rozbijaniu aut. Wbrew pozorom zabawa była wymagająca, ponieważ do uzyskania dużej liczby punktów konieczne było dobranie odpowiedniego kąta uderzenia, który wywoływał reakcję łańcuchową i generował następne stłuczki.
Niestety zabrakło też trybu on-line, który gościł w dwóch poprzednich odsłonach gry. W przypadku równie dynamicznych wyścigów co Burnout Dominator możliwość rywalizacji z hordą oponentów sterowanych przez graczy z krwi i kości podgrzałby atmosferę do granic. Na szczęście Burnout doskonale sprawdzi się podczas spotkań w gronie przyjaciół za sprawą możliwości gry na podzielonym ekranie.
Widać nie można mieć wszystkiego. A może producent nie chciał strzelać sobie w kolano przed premierą Burnouta nadciągającego na konsole nowej generacji? Czekamy z niecierpliwością, wszak wrzesień coraz bliżej.
Łukasz „Loser” Szewczyk
PLUSY:
- doskonała grafika;
- przyjemny model jazdy;
- wartka i wymagająca refleksu akcja.
MINUSY:
- brak trybu on-line;
- brak trybu crash;
- w sumie niewiele innowacji.