Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Recenzja gry 25 lutego 2011, 17:10

autor: Szymon Liebert

Bulletstorm - recenzja gry

Gatunek pierwszoosobowych strzelanin w ostatnich latach przeżywa mały kryzys osobowościowy. Czy polski Bulletstorm uratuje nas przed zalewem bliźniaczo podobnych do siebie gier?

Recenzja powstała na bazie wersji PC.

People Can Fly znane jest przede wszystkim z Painkillera, który – jako jedna z niewielu polskich produkcji – zdobył szacunek graczy nie tylko w naszym kraju. Studio przygotowało też pecetową konwersję Gears of War i zostało wykupione przez twórców tej marki – Epic Games. Bulletstorm to nowy pomysł Adriana Chmielarza i jego ekipy na podbicie rynku pierwszoosobowych strzelanek, a jednocześnie tchnięcie nowego życia w ten skostniały gatunek. Od jakiegoś czasu nie mieliśmy wątpliwości, że podstawowa koncepcja producenta na urozmaicenie rozgrywki sprawdza się świetnie w krótkich formach. Nadszedł czas na zweryfikowanie nośności i świeżości pomysłów rodzimych twórców w pełnoprawnej grze. Przygotujcie się na mocne wrażenia, bo Polacy postawili na bezpardonowość, bezczelność, beztroskę, bezkompromisowość i mnóstwo innych „bezów”.

Kto zaczyna kampanię solową od sceny znęcania się nad więźniem po pijaku, a kończy hasłem „Bóg umarł”, padającym z ust azjatyckiego cyborga? Bulletstorm jest zdecydowanie postmodernistyczną plwociną, pochodzącą z oskrzeli samego szatana. To oczywiście komplement dla scenarzystów, którzy potrafili dobrze się zabawić i pokazać, że ta gra idealnie pasuje do naszych czasów. Dostajemy opowieść przewidywalną, makabryczną i ekstremalnie wulgarną, ale w pewien sposób klimatyczną. Autorzy zestawiają postacie w ciekawy sposób i częstują nas dialogami w stylu boiskowych rozmów zidiociałych nastolatków. Główny bohater staje w opozycji do wyjątkowo analitycznego i chłodnego kolegi cyborga, dziewczyny, która potrafi zripostować każdą z jego zaczepek, oraz pozbawionego skrupułów generała Sarrano. Życiową ambicją tego ostatniego jest puszczanie coraz to bardziej wymyślnych wiązanek w każdym zdaniu. Ile niecenzuralnych określeń męskiego przyrodzenia jesteście w stanie wymyślić? W Bulletstormie i tak znajdziecie ich więcej.

Nie regulujcie monitorów. To tylko Greyson Hunt znowu się upił.

Ciekawe jest to, że chociaż produkcja studia People Can Fly rzeczywiście epatuje niepoprawnością polityczną (nie brak żartów na tle rasowym czy seksualnym) i czasem wpada na mielizny wymuszonego rzucania mięsem, to tak naprawdę nie jest jakoś szczególnie mizoginistyczna (na co pewnie liczyli tak ignorowani w ostatnich latach męscy szowiniści). W Bulletstormie pojawia się silna i zaradna postać kobieca, których próżno szukać w Killzone’ach, Crysisach czy Call of Duty. Sam Grayson Hunt, z pozoru bezwzględny najemnik, kosmiczny nomada i alkoholik, skrywa pod maską twardziela dość dobrodusznego i jednak pozytywnego bohatera. Podczas absurdalnych wydarzeń z gry jesteśmy nawet świadkami jego częściowego odkupienia i przemiany, czego w grach wbrew pozorom nie widuje się zbyt często. Jednocześnie krucjata Hunta nie kończy się w Bulletstormie, więc kontynuacja serii jest od strony fabularnej kwestią jak najbardziej oczywistą.

Gra nie jest, niestety, tak błyskotliwa i sprytnie skrojona jak Bękarty wojny, a nadmiar bezsensownych wulgaryzmów może niektórych zirytować (tak, to niedojrzałe). Twórcy utrafili jednak w dobrą stylistykę i potrafili wykorzystać ją do zbudowania szalonej przeprawy. Jednej z tych, o których aż chce się opowiadać ze szczegółami. Przygody Graysona Hunta są jednostajne pod tym względem, że bohater zwykle doprowadza do mniejszej lub większej katastrofy i traci przytomność. Podczas tych kilku godzin podnosimy się z ziemi co najmniej kilka razy. Zawsze jednak jest po co, bo kolejne rozdziały serwują niespodzianki i pomysły, które są niezwykłe, a jednocześnie niepokojąco oczywiste (dlaczego nikt wcześniej tego nie zrobił?). Zakończenie jest natomiast niejednoznaczne i przynosi niedosyt. Między innymi ze względu na brak dopełnienia zemsty, do której dojrzeliśmy po obejrzeniu i wysłuchaniu wszystkich tych okropieństw (to trochę jak oglądanie filmu exploitation bez ukarania sprawców). Inną sprawą jest to, że chciałoby się więcej zabawnych i tak oczekiwanych scen – radosnych, otwartych i nietypowych.

Zapewne wszyscy wiecie już, na czym polegają patenty Bulletstorma w zakresie walki. W typowej strzelaninie staramy się wyeliminować przeciwników jak najszybciej. Zabierając się za grę Polaków, trzeba odrzucić tego typu przyzwyczajenia – tutaj królują „skillshoty” (które, swoją drogą, zostały zgrabnie uzasadnione fabularnie). Za każde kreatywne i nieszablonowe zabójstwo dostajemy pewną pulę punktów. Później możemy kupować za nie amunicję, ulepszenia i nową broń w dość gęsto rozsianych punktach zrzutu. Trzeba zaznaczyć, że powtarzając w kółko te same patenty, nie zawojujemy sieciowych rankingów i nie zaszalejmy w sklepie – liczy się przede wszystkim realizowanie nowych, coraz bardziej wymyślnych sposobów niesienia śmierci. Żeby nie było za trudno, gra za pomocą podręcznej encyklopedii stopniowo wprowadza nas w tajniki zadawania bólu, a nawet nagradza za czynności poboczne (w tym chociażby oglądanie oskryptowanych zdarzeń).

Urywanie głów przeciwnikom nie byłoby możliwe bez odpowiedniego sprzętu. Na początek pierwszy szok – zaledwie siedem typów broni. Niewiele, ale trzeba przyznać, że tak udanych zabawek służących do siania destrukcji dawno nie mieliśmy. Co więcej, każda z nich działa w dwóch trybach – zwykłym i dopalonym. Podstawowy karabin w dopakowanej formie spopiela, pistolet podpala, a strzelba dosłownie roztapia wrogów. Świetnie wypadają także bardziej zaawansowane gnaty – snajperka strzela pociskami, którymi sami kierujemy, a „odbijak” wypluwa wybuchające kule, które możemy kopać we wrogów niczym piłkę. No właśnie, Grayson Hunt pozazdrościł pewnemu koledze sprzed lat i dysponuje także potęgą klasycznego kopniaka. A nawet więcej, bo do rąk dostajemy też energetyczną smycz. Te dwa nietypowe „dodatki” mają wiele funkcji – służą do wchodzenia w interakcje z otoczeniem (czytaj: demolowania) oraz właśnie bawienia się przeciwnikami, którzy w powietrzu zwalniają, dając nam czas na wprowadzenie w życie odjechanych pomysłów. W samej grze jest znacznie więcej obiektów do wykorzystania – roboty informacyjne, wózki z hot-dogami, kuliste bomby, beczki z materiałami wybuchowymi, mięsożerne rośliny, trujące pąki – w tym także pułapki kontekstowe, związane z konkretnymi i unikalnymi elementami otoczenia.

Bądź kreatywny w zabijaniu przeciwników.Brzmi makabrycznie, ale wciąga i bawi.

Strzel przeciwnikowi w krocze, a później kopnij go w głowę. Wyrzuć wszystkich wrogów w powietrze za pomocą „gromu” (specjalna umiejętność smyczy), a następnie zastrzel pierwszego z nich z karabinu, drugiego potraktuj płonącą racą, a trzeciemu strzel w miejsce, w którym kończą się plecy. To tylko kilka z podstawowych przepisów na to, jak wykorzystać wspomnianą broń. Brzmi to makabrycznie, ale im więcej „serca”, determinacji i wyobraźni włożymy w zabijanie przeciwników, tym większą siłą ognia będziemy dysponować. System zdecydowanie działa i motywuje do poszukiwania nowych rozwiązań, eksperymentowania, kombinowania i powtarzania poziomów. Dzięki temu poszczególne walki nie stają się monotonne prawie do samego finału opowieści, a powracający bossowie cieszą, bo możemy wypróbować na nich nowe rozwiązania.

Jak widać, możliwości jest multum i zaliczenie wszystkich „skillshotów” jest frajdą samą w sobie. To sprawia, że Bulletstorm może bawić przez długi czas, nawet po ukończeniu kampanii, na co przy pierwszym podejściu potrzeba od 7-10 godzin. Miłośnicy znajdziek dostają też porcję robotów informacyjnych do zniszczenia, alkoholu do wypicia i energetycznych świetlików do zabicia. Do tego dochodzą dwa specjalne tryby: Echo i Anarchia. W pierwszym z nich przechodzimy poszczególne odcinki przygody Graysona Hunta pod kątem punktacji (wyniki są publikowane w sieciowych rankingach). W krótki fragment Echa mogliśmy zagrać w konsolowym demie gry. Osoby, które wyuczyły się go na pamięć, przeżyją zabawną sytuację podczas kampanii solowej. Gdy dochodzimy do momentu oznaczonego holograficznym zegarem, momentalnie przyspieszamy i odtwarzamy poznaną wcześniej ścieżkę z ogromną prędkością i precyzją. Później wracamy do normalności i spokojniejszego poznawania nowych miejsc. Po przejściu Echa kampania nabiera więc nowego wydźwięku – staje się polem niemal sportowych zmagań.

Anarchia to czteroosobowy tryb kooperacji, w którym przenosimy się na jedną z sześciu map i walczymy z kilkoma falami przeciwników. Nie chodzi tu o przetrwanie, ale o nabicie odpowiedniej punktacji za pomocą indywidualnych i grupowych „skillshotów”. Pomysł w dość ciekawy sposób rozwija patenty z kampanii solowej i wprowadza dodatkowe możliwości zastosowania sprzętu bojowego. W tym trybie dostajemy też namiastkę popularnego dziś systemu doświadczenia – za punkty odblokowujemy elementy stroju czy animacje postaci. Sama nazwa trybu dobrze charakteryzuje to, co dzieje się w sieci – nieznający się gracze po prostu tłuką wrogów w nieskoordynowany sposób. Wbrew pozorom ma to swój urok i czasem prowadzi do zabawnych sytuacji (kiedy już uda nam się wykonać coś razem). W Bulletstormie drzemie potencjał wieloosobowy, więc jak najbardziej warto zagrać ze znajomymi. Mimo to wydaje się, że Anarchia jest tylko ponadprogramową atrakcją i nawet zapowiedziane dodatkowe mapy niewiele tu zmienią.

Atrakcji w Bulletstormie jest sporo – wybuchy, zaskakujące sceny, zabawne motywy, a jednak gra czasami rozczarowuje. Po dłuższej chwili spędzonej z kampanią walka staje się odgrywaniem wyuczonych skryptów i patentów, których liczba jest duża (ponad sto), ale najwyraźniej nie wystarczająca dla zachłannego umysłu i wyobraźni. Mówiąc inaczej, często zdarza się, że robimy coś szczególnie widowiskowego, a gra pluje nam w twarz marnymi 10 punktami. Szkoda, że nie rozwiązano tego jakimś ogólnym bonusem za nieprzewidywalne zachowanie. Z drugiej strony, konieczność zamknięcia systemu w określonych ramach jest zrozumiała – w ten sposób dostajemy rozwiązanie, które spodoba się tak graczom szukającym krótkiej, widowiskowej przygody, jak i maniakom osiągania mistrzostwa w danym tytule.

Bulletstorm korzysta z silnika studia Epic Games, więc z założenia powinien wyglądać zacnie. Rzeczywiście tak jest, chociaż poziom lokacji jest nierówny. Niektóre z nich, szczególnie jaskinie czy inne wnętrza, są puste i niezbyt wyraziste. Później jednak wychodzimy na zewnątrz i podziwiamy świetnie zrealizowane krajobrazy futurystycznego miasta, zbudowanego z myślą o turystach. Grafikom udało się zachować pewną charakterystyczną kolorystykę, która wyróżnia grę na tle innych tytułów. Pod względem rozwiązań technicznych produkcja raczej nie podskoczy konkurentom walczącym o pozycję lidera w graficznym wyścigu, chociaż może nadrabiać właśnie stylistyką. W końcu Crysis 2 wydaje się wyblakły i szary, a Killzone 3 brunatny i przesadnie upstrzony efektami. Tymczasem Bulletstorm jest jasny, barwny, soczysty i jednocześnie w pewien sposób nostalgiczny. Praca studia jest też widoczna podczas walk z bossami, które są naprawdę widowiskowe.

Turystyczne miasto jest piękne, ale niebezpieczne.W okolicy grasują wyjątkowo zdziczałe gangi.

Pecetowa wersja gry korzysta z systemu Games for Windows LIVE, który dla wielu graczy jest czymś nie do przyjęcia. Po krótkich perturbacjach z logowaniem i odpaleniem produkcji usługa Microsoftu nie sprawiła mi jednak żadnych problemów, a dołączenie do rozgrywki wieloosobowej trwało zaledwie kilka sekund. Inną sprawą jest brak zaawansowanych ustawień graficznych czy innych rozbudowanych możliwości modyfikowania tego, jak gra wygląda i działa (przynajmniej z poziomu menu). Dostaliśmy po prostu tytuł, który przypomina konsolowe produkcje i nie zawiera dziesiątków ukrytych funkcji przygotowanych specjalnie z myślą o posiadaczach pecetów (czy to wada? Odpowiedzcie sobie sami). Mimo to zabawa przy pomocy myszki i klawiatury, bo tak testowałem Bulletstorma, jest przyjemna i nie sprawia większych problemów. Jak w każdej grze nie brak kilku niedociągnięć technicznych – sporadycznie kompani gdzieś się blokują, pojawiają się graficzne babole (co oczywiście może wynikać z miliona czynników), skrypt przeskakiwania przez przeszkodę działa niewłaściwie lub nie zaskakuje, a przeciwnicy dostają czasoprzestrzennych drgawek (dopasowując się do zaprojektowanych sytuacji).

Bulletstorm to niezwykle kreatywna, wizjonerska, widowiskowa i podnosząca na duchu produkcja, której walorów dydaktycznych nie sposób przecenić. Tylko w polskiej grze poszerzycie swoje słownictwo o zupełnie nowe związki frazeologiczne, zwiedzicie jeden z najpiękniejszych kurortów turystycznych w historii rozrywki elektronicznej, poznacie prawdziwych przyjaciół i przedyskutujecie z nimi najważniejsze koncepcje filozofii Fryderyka Nietzschego (wiedzieliście, że hasło „Bóg umarł” to błąd w tłumaczeniu?). A tak na poważnie – People Can Fly zrobiło jedną z najlepszych gier ostatnich lat, więc jeśli ściągnięcie ją z torrenta, to na pewno pójdziecie do piekła. Dla fanów oryginalnych i świeżych produkcji to pozycja obowiązkowa, która – miejmy nadzieję – pokaże wydawcom, że i takie podejście lubimy.

.Szymon „Hed” Liebert

PLUSY:

  1. świetny system walki – kreatywne zabijanie;
  2. zabawna i luźna fabuła z niezłymi postaciami;
  3. urozmaicona kampania z odjechanymi pomysłami;
  4. przyjemna i zarazem charakterystyczna grafika;
  5. dodatkowe tryby – Echo i Anarchia.

MINUSY:

  1. „ku**, jakie minusy, do ch**?” – i tak w kółko przez kilka godzin;
  2. niedociągnięcia techniczne i brak wykorzystania pełnych możliwości pecetów;
  3. rozgrywka wieloosobowa to jednak tylko dodatkowa atrakcja.
Oceny redaktorów, ekspertów oraz czytelników VIP ?

sekret_mnicha Ekspert 23 marca 2011

(PC) W kategorii "głupkowata, ale szalenie satysfakcjonująca strzelanina" Bulletstorm zdecydowanie nie zawodzi. Jest ładny i grywalny, warto dać mu szansę.

8.0

U.V. Impaler Ekspert 24 lutego 2011

(PC) Bulletstorm nie sprawił, że wyskoczyłem z butów, ale nie mogę też powiedzieć, że sprawił mi zawód – po twórcach Painkillera oczekiwałem po prostu przyzwoitej produkcji i taką właśnie dostałem. Z nową grą firmy People Can Fly powinni się zaprzyjaźnić przede wszystkim Ci z Was, którzy mają ochotę na klasyczną rozwałką przyprawioną szczyptą oryginalnych pomysłów

8.0
Recenzja gry Indiana Jones and the Great Circle - Indy powraca, choć z kryzysem tożsamości
Recenzja gry Indiana Jones and the Great Circle - Indy powraca, choć z kryzysem tożsamości

Recenzja gry

Indiana Jones i Wielki Krąg zabierze Was na epicką wyprawę po trzech kontynentach, dobrym fanserwisie, wielu błędach i kilku niedopracowanych mechanikach. Zapnijcie pasy, bo nachodzą turbulencje.

STALKER 2: Heart of Chornobyl - recenzja. Po 70 godzinach to wciąż gra, którą kocha się pomimo wad
STALKER 2: Heart of Chornobyl - recenzja. Po 70 godzinach to wciąż gra, którą kocha się pomimo wad

Recenzja gry

Po latach oczekiwań STALKER 2: Heart of Chornobyl w końcu ponownie zaprasza do czarnobylskiej Zony. Ogrom i surowe piękno tego świata miażdży większość innych open worldów, ale sequel ugina się też pod ciężarem błędów i niedoróbek technicznych.

Recenzja Call of Duty: Black Ops 6 - dobry kandydat na najlepszego współczesnego COD-a
Recenzja Call of Duty: Black Ops 6 - dobry kandydat na najlepszego współczesnego COD-a

Recenzja gry

Po zeszłorocznej porażce Call of Duty wraca do formy w Black Ops 6. Nowa odsłona błyszczy zupełnie nową mechaniką poruszania się, która rządzi w multiplayerze, i kompletnie zaskakuje paroma motywami w kampanii fabularnej. I jeszcze jest w Game Passie!