Armed & Dangerous - recenzja gry
Armed & Dangerous to kolejny projekt pracowników firmy Planet Moon Studios, twórców nietuzinkowej gry Giants: Citizen Kabuto. Jest to pozycja łącząca mnóstwo dynamicznej akcji z elementami strategicznymi, zrealizowana w pełni trójwymiarowej grafice.
Recenzja powstała na bazie wersji PC.
Każdy z nas od czasu do czasu pragnie oderwać się od poważnych tytułów i zagrać w coś luźniejszego. Miłośnicy TPP do niedawna mieli w czym wybierać, wystarczy bowiem wspomnieć dwuczęściowego „MDK”, czy wyjątkowo popularnego w naszym kraju „Giants: Obywatel Kabuto”. Teraz do tego grona śmiało można dołączyć „Armed And Dangerous”. Gra ta z pewnością zainteresuje sympatyków wspomnianych przed chwilą tytułów, a to dlatego, że odpowiedzialni są za nią mniej więcej ci sami ludzie (obecnie Planet Moon Studios, wcześniej Shiny Entertainment). Zmienił się wydawca, ale i tak na lepszego. LucasArts znany jest przecież z wydawania niezbyt poważnych tytułów (Sam&Max, Monkey Island, Day of the Tentacle, Full Throttle...). Trzeba przyznać, że i tym razem trafił w dziesiątkę, to jedna z najśmieszniejszych gier z jakimi ostatnio miałem do czynienia (a na dodatek jest w pełni grywalna!).
Historyjka przedstawiona w grze jest odpowiednio zakręcona. Ogromne poczucie humoru panów z Planet Moon Studios, ujawnia się praktycznie na każdym kroku. Trzeba też zaznaczyć, iż nie są to żadne durnowate żarty czy usilna próba rozśmieszenia graczy. Humor stoi na naprawdę przyzwoitym poziomie i chociaż momentami zalatuje „South Parkiem” czy kreskówkami Cartoon Network, to zdecydowanie bliżej mu do Monthy Pythona i wielu innych angielskich komedii. Jak się można łatwo domyślić, najwięcej „oberwali” Europejczycy (niezadowoleni mogą być z pewnością Francuzi :-)), ale nie jest to obowiązująca tendencja. Inteligentny widz będzie się świetnie bawił. A mniej inteligentny... no cóż, pozostanie mu kilka scenek, które są oczywiste dla każdego i opierają się na wygłupach ukazanych na ekranie, a nie na ciekawych dialogach czy docinkach. Akcja „A&D” rzuca nas do fantastycznego świata Milola. Gracz obejmuje kontrolę nad grupką najemników zwącą się Lionhearts. Ich zadaniem jest odzyskanie księgi Book of Rule, tak aby nie wpadła ona w ręce tutejszego tyrana - króla Forge’a (i jego wyjątkowo głupawego „syna” :-)). Warto przy okazji zaznaczyć, iż pomimo tego, że jest to księga magiczna nie wpływa to w żaden sposób na grę. Miłośnicy czarnoksięstwa nie znajdą tu dla siebie nic ciekawego. Nasi bohaterowie muszą polegać wyłącznie na posiadanych przez siebie giwerach. Ano właśnie, warto byłoby ich wreszcie przedstawić. Najbardziej tajemniczy wydaje się lider grupy o swojsko brzmiącej ksywce Roman. Trzeba dodać, iż jako jedyny jest stuprocentowym człowiekiem. Z wyglądu przypomina głównego bohatera „Freedom Fighters”. Przypuszczam, że gdyby postawić ich obok siebie, to wielu mogłoby mieć spory problem z rozpoznaniem tytułu, który reprezentują. Reszta teamu Lionhearts jest już znacznie bardziej odjechana. Ja najbardziej polubiłem Joneseya, szkockiego kreta (!). Wyjątkowo często puszczają mu nerwy. Zresztą, co się dziwić, jest ekspertem od ładunków wybuchowych. Po części jest więc saperem, jedyna różnica polega na tym, iż pomylił się już więcej niż jeden raz (co zresztą dobitnie ukazano w jednym z filmików :-)), a nadal żyje. Q1-11, to robot z wyglądu przypominający pretorianina. Jest on Anglikiem, nikogo nie powinno więc dziwić to, że zawsze znajduje czas na wypicie swojej ulubionej herbaty. Paczkę zamyka niewidomy Rexus, który skrzętnie ukrywa swoją odmienność seksualną. Wielka szkoda, że gracz przez cały czas kieruje losami Romana. Q1-11 i Jonesey w niektórych misjach odgrywają rolę wsparcia (ponownie kłania się „Freedom Fighters”, można wydawać zbliżone polecenia), a Rexus pojawia się tylko w filmikach.
A jak przedstawia się właściwa gra? Toż to klasyczny „MDK”! Podobieństw do gry Shiny jest nadzwyczaj dużo. Widać to w zachowaniach przeciwników, ujęciach kamery, pojawiają się podobne giwery i dopałki. Ba! Pozostawiono nawet charakterystyczne tarcze, które w tej konkretnej grze oznaczają akurat chatki do wyburzenia. Akcję obserwujemy z perspektywy trzeciej osoby. Jako ciekawostkę należy uznać fakt, iż autorzy zastosowali efekt Widescreen. Pomimo tego, że wynik końcowy jest całkiem ciekawy, to powinno się pozostawić go jako opcję, a nie konieczność. Przypuszczam, że zwężony ekran wielu graczy (szczególnie tych, którzy grają na mniejszych monitorach), może doprowadzać do białej gorączki. Przebieg gry nie odbiega zbytnio od tego, co świetnie znamy z „Giants” i „MDK”. Gra jest wyjątkowo dynamiczna, przestoje są co najwyżej chwilowe. Cele kolejnych etapów są jasne, całość przypomina co prawda idiotyczną sieczkę pokroju „Serious Sama” czy „Will Rocka”, aczkolwiek rozgrywka jest bardziej urozmaicona. Duże brawa należą się twórcom poziomów. Przede wszystkim, cieszy spora interaktywność otoczenia. Wiele jego elementów można zniszczyć, pojawiają się również miejsca, w których chwila namysłu może ułatwić dalszą część levelu. Co zrobić z ogromnymi skałami „zawieszonymi” nad wrogą bazą? Tak, wywołać lawinę aby nie wdawać się w bezsensowną walkę. Jedynym minusem plansz są momentami wyjątkowo irytujące niewidzialne ściany. Ja rozumiem, że autorzy chcieli w ten sposób uchronić mniej ostrożnych graczy przed spadnięciem do wody czy w przepaść, ale to już lekka przesada. Zdecydowanie lepiej wypadają natomiast poziomy, na których przyjdzie skorzystać z odrzutowego plecaka. Momentami przypomina to co prawda „MDK” (szczególnie przy powolnym odpalaniu), ale zabawa i tak jest przednia, tym bardziej, że etapy, na których można sobie polatać są wyjątkowo starannie przygotowane. Jako nieporozumienie można natomiast potraktować poziomy, na których przyjdzie zasiąść za sterami ogromnego działa i bronić dostępu do kolejnych twierdz. Może i jest to ciekawe (szczególnie jeśli ma się w głowie sceny batalistyczne z drugiego „Władcy Pierścieni”), ale etapy te są wyjątkowo proste, nawet na wyższych poziomach trudności. Eliminowanie szturmujących oddziałów nie sprawia najmniejszych problemów. Na minus muszę też zaliczyć irytujące etapy czasowe oraz te, w których trzeba chronić niewinnych mieszkańców zwiedzanej krainy. Zdarza się, iż trzeba je powtarzać nawet po kilka razy. Istotnym atutem gry jest natomiast spora różnorodność miejsc, które przyjdzie ekipie Lionhearts odwiedzić. Zaczynamy na niezbyt fascynujących terenach arktycznych, ale w dalszej grze dana nam będzie możliwość zbadania przepięknie wykonanej puszczy, licznych kanionów, miasta a nawet, osadzonego u podnóża gór, domu spokojnej starości.
Arsenał, z którego przyjdzie Romanowi skorzystać, jest imponujący. Zacznijmy od tradycyjnych giwer. Na początku zabawy dysponuje on co prawda jednym marniutkim karabinem (na dodatek przypominającym wysłużonego M1 Garanda), ale bardzo szybko zaczynają pojawiać się znacznie lepsze sprzęty. Zdecydowanie najczęściej korzysta się z tradycyjnego karabinu maszynowego. Cechuje się wyjątkową celnością, nie ma też żadnych problemów z amunicją. Ciekawie ukazano działanie moździerza, z wyglądu przypominającego wykręconą armatę, a także wyrzutni rakiet, której podstawową zaletą są samonaprowadzalne pociski. Najciekawszą giwerą jest jednak Landshark Cannon. Wyobraźcie sobie, iż broń ta strzela... rekinami! Po oddaniu strzału „zanurzają się” one w ziemi.
Ci przeciwnicy, którzy nie zdążyli w odpowiednim momencie uciec czy odskoczyć, giną na miejscu. Rekin pożera ich bez większych problemów. Szkoda tylko, że wyjątkowo ciężko jest zdobyć nowe „naboje” do tej giwery. Z pomocą przychodzą porozrzucane po całym świecie puby, których dodatkową zaletą jest to, że leczą wszystkich członków drużyny. Kompletnym nieporozumieniem jest natomiast karabin snajperski. Chodzi o to, iż w ogóle nie pasuje do tak dynamicznej gry. W wielu sytuacjach lepiej jest szturmować pozycje wroga niż szukać miejsca do oddania czystego strzału. Wyjątkiem są misje, w których należy pozbyć się wrogich snajperów. Nie mniej istotną rolę odgrywają różnego rodzaju miny. Także i tu nie zabrakło wielu interesujących wynalazków. Z ciekawszych warto wymienić czarną dziurę, która wciąga wszystkie znajdujące się w okolicy jednostki oraz śrubę, która po zamontowaniu odwraca wszystko do góry nogami. Od czasu do czasu można również zasiąść za sterami dział i ckm-ów. Na naszej drodze stają różnorakie kreatury. Mnie osobiście najbardziej rozśmieszyli tutejsi komandosi mówiący z charakterystycznym niemieckim akcentem. Przeciwnicy są uzbrojeni w bronie zbliżone wyglądem do tych, z których korzysta Roman. Początkowo są to marne karabinki, ale już pod koniec gry bardzo mocne rakietnice, na które trzeba uważać. Warto dodać, iż w tej produkcji nie ma miejsca na walkę wręcz. Starcia odbywają się wyłącznie przy użyciu dostępnych giwer i min. W dalszej części gry pojawia się też kilka mocniejszych jednostek, np. uzbrojone w potężne miniguny roboty. Sporym problemem mogą być też obsadzone przez wrogów ckm-y czy wieżyczki rakietowe. Większość z tych obiektów można jednak zniszczyć podstępem, na przykład opanowując działo mające je w swym zasięgu rażenia.
Najpoważniejszym zarzutem jaki można wysunąć w stronę „Armed And Dangerous” jest czas potrzebny do ukończenia gry. Co z tego, że na kampanię składa się aż 21 poziomów, skoro można je ukończyć w mniej niż 10 godzin? To zdecydowanie za krótko, tym bardziej, że autorzy nie przewidzieli trybu multiplayer. Pewnym pocieszeniem mogą być bonusowe etapy, sukcesywnie odblokowywane w miarę zdobywania kolejnych sekretnych przedmiotów. Autorzy mogli więcej popracować nad zrównoważeniem poziomu trudności, szczególnie na samym początku zabawy, gdy przeciwnicy nie stawiają praktycznie żadnego oporu. Dość dziwnie ukazano motywy związane z ratowaniem bezbronnych wieśniaków. Okazuje się, iż po dotarciu do takiego chłopka przykleja się on niejako do Romana zachowując niczym szmaciana lalka (rag-doll w najgorszym wydaniu!). Rozumiem, że autorzy chcieli ułatwić w ten sposób eskortowanie ich w bezpieczne miejsca, ale można chyba to było ukazać w nieco lepszy sposób. Na szczęście na całą resztę nie można już narzekać i to nawet pomimo tego, że mamy do czynienia z konwersją. Grafika trzyma niezły poziom. Wersja PC różni się od konsolowych przede wszystkim lepszymi teksturami i przygotowaniem do działania w wyższych rozdzielczościach. Doczepię się do kiepskawego podłoża, w niektórych miejscach brakuje detali w postaci krzaczków czy ładnie animowanej trawy. Także poszczególne drzewa (szczególnie te, które można powalić) sprawiają wrażenie sztucznie doklejonych. Gra obsługuje większość współczesnych efektów specjalnych (Pixel Shader, Bumpmapping, można też dowolnie regulować dystans rysowania). O wiele lepiej prezentuje się warstwa dźwiękowa. W tle przygrywają całkiem przyjemne melodie. Aktorzy, którzy wcielili się w główne postaci gry, są prawdziwymi mistrzami. Najlepiej wypadają głosy Q1-11 i Joneseya. Paradoksalnie najgorzej jest ze sterowanym przez gracza Romanem. O dziwo, „A&D” nie przeraża horrendalnymi wymaganiami sprzętowymi i działa płynnie nawet po załączeniu maksymalnych detali. To dobrze, że popracowano nad optymalizacją silnika gry.
Nie ukrywam, iż przy „Armed And Dangerous” świetnie się bawiłem. Gra zasysa niczym czarna dziura i nie pozwala oderwać od komputera nawet na kilka minut. Zdarzają się co prawda momenty irytujące, ale jest to rzadkość. Szkoda tylko, że przeciętny gracz skończy ją w góra dwa wieczory. Gorąco polecam, świetna zabawa gwarantowana!
Jacek „Stranger” Hałas