autor: Mikołaj Królewski
Afro Samurai - recenzja gry
Czarnoskóry ronin, japońskie kompozycje i hip-hopowy wokal. Jednym słowem Afro Samurai. Świetna manga, jeszcze lepsze anime, równie dobra gra?
Cała historia czarnoskórego samuraja, o której napisano już naprawdę wiele, zaczęła się od mangi stworzonej przez Takeshi Okazakiego. Trafiła ona w 1998 roku do niezależnego magazynu Nau Nau Hau, skupiającego różnych młodych twórców. Niedługo potem Afro znalazł się w wytwórni GDH, zajmującej się produkcją anime. Pięć odcinków, które trafiły później do amerykańskich kin w postaci rozszerzonego o kilka scen i wątków filmu, z miejsca stało się wielkim przebojem. Nic więc dziwnego, że firma Namco Bandai postanowiła wykorzystać popularność wojownika numer 2, pozwalając wcielić się w niego wszystkim fanom i nie tylko.
Historię opowiedzianą w grze nakręca jedno bardzo silne uczucie: zemsta. Wszystkim fighterom na świecie marzy się posiadanie jednej z dwóch opasek, oznaczonych kolejno numerami jeden i dwa. Pierwszą z nich miał ojciec Afro, który został zabity na jego oczach. Młody samuraj, chcąc go pomścić, zdobywa opaskę numer dwa, pozwalającą na konfrontację z numerem jeden i tym samym ściąga na swoich przyjaciół nieszczęście, a sam zmuszony jest do odbywania niekończących się pojedynków. Fabuła nie jest najmocniejszą stroną tej produkcji, ale daje doskonały pretekst do rozwijania toczącej się na ekranie jatki. Ci którzy znają świat czarnoskórego samuraja i Ninja Ninja, poczują się jak w domu (gra przedstawia wydarzenia znane z pierwszego sezonu), nowi w temacie mogą mieć kłopot ze zrozumieniem niektórych cut-scenek i jazd emocjonalnych głównego bohatera prezentowanych podczas loadingów.
Afro Samurai to solidny slasher, wzbogacony elementami platformowymi. Jak na samuraja przystało, jesteśmy uzbrojeni tylko w miecz i z jego pomocą siejemy spustoszenie w szeregach wroga. System walki jest bardzo prosty, ale pozwala na wyprowadzanie dużej ilości ataków, z przepoławianiem lecącej w naszą stronę kuli włącznie. Mamy do dyspozycji słaby/silny atak, kopnięcie oraz skok. Wciskanie klawiszy w odpowiedniej kolejności owocuje morderczymi i bardzo widowiskowymi akcjami. Niestety gra nie jest zbyt trudna i spokojnie można ją przejść, korzystając tylko z jednej/dwóch kombinacji, przez co osoby podchodzące do pozycji tej z mniejszym entuzjazmem niż fan serii mogą odnieść wrażenie, że jest to kolejny prosty i nic nie wnoszący do świata gier masher. Jednak nawet mimo tego tytuł jest bardzo efektowny, daje mnóstwo satysfakcji i pobudza wszystkie nasze mordercze zapędy. Powoduje to chęć sprawdzenia na własne oczy każdej zabójczej umiejętności Afro.
Anime bez wątpienia było dość brutalnym spektaklem. Na szczęście Surge i Namco Bandai nie starali się obniżyć granicy wiekowej swojej produkcji i wszystkie krwiste atuty serialu znajdują się w grze. Podczas szlachtowania kolejnych zastępów przeciwników krew bryzga na prawo i lewo i kapie na ekran. Animacja naszych ofiar jest różnorodna i stoi na wysokim poziomie. Oponent pozbawiony nogi naturalnie się przewraca, obcięte głowy turlają się po placu boju, a ci, którzy nie są w stanie dalej walczyć, popełniają samobójstwo. Dużym plusem tej produkcji jest całkowity brak HUD-a. Nie znajdziemy tutaj żadnych pasków energii, wskaźników itp. Gdy któraś z postaci na ekranie jest bliska śmierci, jej kontury zaczynają pulsować na czerwono, a gdy jest naprawdę źle, zaczyna pobłyskiwać cała. Dzięki takiemu zabiegowi gra jeszcze bardziej upodabnia się do swojego mangowego pierwowzoru, co bardzo cieszy.
Przy sieczeniu poszczególnych przeciwników niezbędny jest tryb Focus. Jest on dostępny, gdy amulet wiszący przy rękojeści miecza zaczyna mocniej świecić. Gdy go odpalimy, czas na chwilę zwalnia, a kolory stają się czarno-białe (z wyjątkiem krwi). Efekt jest niesamowity, a sam tryb bardzo przydatny. Możemy w nim wyprowadzać cięcia w pionie i poziomie. Im dłużej przytrzymujemy odpowiedni przycisk, tym atak jest mocniejszy i większa ilość kawałków przeciwnika/ów zalewa ekran. Drugim ułatwieniem jest tzw. Overfocus, po naładowaniu którego jesteśmy w stanie dotrzeć do każdego oponenta w ułamku sekundy i pozbawić go życia jednym cięciem.
Będąc w trybie Focus, wszystkie cięcia możemy wykonywać z dużą dokładnością. Od nas zależy, czy wyprowadzimy atak w pionie, czy w poziomie, ale również na jakiej wysokości. W praktyce oznacza to, że możemy pozbawić przeciwnika głowy, ręki, nogi lub przeciąć na pół. Ze szlachtowania przeciwników twórcy stworzyli dosyć makabryczną minigrę. Podczas pojedynków często zauważymy siedzącego gdzieś na arenie Ninja Ninja. Gdy do niego podejdziemy, odpali się tryb zwany Ninja Ninja Body-Part Poker. W lewym dolnym rogu ekranu pojawi się trzymająca trzy karty ręka naszego gadatliwego kumpla. W zależności od tego, którą kończynę odetniemy naszemu przeciwnikowi, ta znajdzie się na karcie. Układając specyficznego trójkarcianego strighta, otrzymujemy dodatkowe zdrowie, większy zapas Focusa i punkty doświadczenia. Niestety, na te ostatnie nie mamy żadnego wpływu. Nieważne, czy używamy jednej, czy dziesięciu kombinacji, zdobywamy je zawsze w takiej samej liczbie i w tych samych momentach gry. Ich zgarnianie nie wnosi absolutnie nic do rozgrywki i w połączeniu z jej liniowością nie wpływa dobrze na jej żywotność.
Największym minusem Afro Samurai jest właśnie długość gry. Przejście całej zajmuje około 5 godzin, a po jej ukończeniu odblokowujemy jedynie tryb hard oraz możliwość obejrzenia artworków i cut-scenek. Z drugiej jednak strony, ile gameplay’a można wycisnąć z pięcioodcinkowego serialu? Mimo to można było wydłużyć żywotność tytułu, wprowadzając dodatkowe tryby lub kilka ukrytych poziomów. Fani tytułu będą przechodzić grę kilka razy i czerpać przyjemność z samego wcielenia się w Afro i szlachtowania wrogów oraz bossów, takich jak Kuma, Brother 6 czy Justice, ale tryb hard i możliwość odblokowania dodatkowych combosów to zdecydowanie za mało dla gracza oczekującego świetnego slashera.
Afro Samurai zapewne nie byłby tak wielkim hitem, gdyby nie jego oprawa audio. Za ścieżkę dźwiękową odpowiedzialny jest nie kto inny tylko RZA. O tym „samuraju” z Brooklynu słyszał chyba każdy, nawet Salem i Rios z Army of Two. Wszystkie kawałki zawarte w grze, zarówno te, które słyszymy podczas walki, jak i te grające w trakcie sekcji chodzonych, wypadają znakomicie, pasują do klimatu i spodobają się nie tylko fanom hip-hopu. Voice acting to również najwyższa półka. Samuel L. Jackson, Kelly Hu, Ron Perlman spisali się naprawdę świetnie. Dzięki ich pracy postacie brzmią tak jak w oryginale, czy to kojący głos Okiku, czy zabawne anegdoty rzucane przez Ninja Ninja. Naprawdę warto zagrać w Afro Samurai na konsoli podłączonej do nagłośnienia w systemie 5.1. Mimo to z oprawą dźwiękową wiąże się jedno dosyć dziwne zjawisko. Otóż soundtrack z gry składa się z 22 lirycznych utworów z czego w grze wykorzystano 1/4 z nich. Są one świetne, ale powtarzają się zbyt często.
Niektórzy mogą również uznać za wadę system prowadzenia kamery. Z pomocą przychodzi tu na szczęście prawa gałka analogowa, dzięki której możemy widok dowolnie obracać i centrować. Nie wymaga to od nas wielkiego skilla i dziwię się, że większość recenzentów wytyka to grze Surge. O ile ten „błąd” jest prawie niezauważalny, tak zwolnienie animacji obecne przy pokazywaniu akcji w kilku stylizowanych na komiksowe klatkach (podobny zabieg zastosowano w XIII) jest aż nazbyt widoczne.
Podsumowując Afro Samurai to porządny slasher, bazujący na świetnej licencji i co ważniejsze nie marnujący jej. Oprawa graficzna jest fenomenalna, a dodając do tego rozbudowany system walki i kompozycje RZA, otrzymujemy produkt spełniający oczekiwania fanów czarnoskórego samuraja, a nawet je przewyższający. Jednak drobne błędy, prostota i długość gry powodują, że raczej nie trafi ona do szerszego grona odbiorców. Dla nich produkt ten nie będzie wart nawet opaski numer 2.
Mikołaj „MiKaS” Królewski
PLUSY:
- grafika;
- system walki;
- ścieżka dźwiękowa.
MINUSY:
- liniowość;
- zwolnienia animacji;
- długość gry.