The Old Guard Netflixa pokazało, jak bardzo potrzebuję kina
Wakacje to czas wyjazdów i filmowych blockbusterów, ale nie w 2020. Netflix, HBO GO i inne platformy starają się wypełnić pustkę w sercu kinomaniaków, jednak seans z The Old Guard uświadomił mi jedno. Kina nie da się zastąpić.
Nowe memy zawierają mądrość, którą powinien wyryć na blachę każdy podróżnik w czasie. Cokolwiek by się działo, nie zaglądaj do roku 2020. Z jednej strony mamy wszystkie radosne okoliczności ostatnich tygodni, z drugiej – zamknięto nas w domach z powodu zarazy. Pewnie, ludzie już balują i wyjeżdżają, ale ciężko cieszyć się swobodą w pełni, gdy z tyłu głowy czai się strach. Też tęsknię do imprez i podróży i mam nadzieję, że gdy zadbamy o odporność i znajdziemy lek, to kraj rozsadzi balanga na miarę tej z Project X. Jest jeszcze jedna rzecz, której brakuje mi równie mocno. Wyjścia do kina. Gdy oglądałem The Old Guard Netflixa, zrozumiałem jak bardzo ta rozłąka boli.
Każdy orze, jak może
Widzicie, dla mnie to zawsze było coś cholernie ważnego. Ważniejszego niż teatr, muzea czy koncerty. Relaksującego i ekscytującego jednocześnie. Wyjście do kina i wciągnięcie się w bombastyczną akcję na ekranie (oraz charakterystyczne buczenie orkiestry Hanza Zimmera) to była dla mnie wyjątkowa przygoda. Niemal za każdym razem. Platformy streamingowe po prostu nie mają możliwości, by dostarczyć coś równie mocnego. Akcyjniak z Charlize Theron dobrze to obrazuje.
The Old Guard ogląda się naprawdę przyjemnie. Plusują przyzwoite sceny akcji, a jeśli kogoś nie ujęła Charlize Theron rąbiąca toporem jak barbarzyńca z Diablo 2, to ta osoba jest stracona dla świata. Film broni się nieoryginalnym, ale konsekwentnie poprowadzonym konceptem problemu nieśmiertelności (bo o drużynie nieśmiertelnych najemników, na których poluje korpoludek z wizją zysków i naprawy świata, opowiada historia), fajnym aktorstwem i obchodzeniem sztampowego podejścia do progresywnych nurtów w kinie.
W jednej scenie bardzo ładnie pokazuje, że ilu mniejszości byśmy nie zaakceptowali, zawsze znajdzie się jakaś inność, której będą bać się wszyscy. Do tego dochodzą prosto zarysowani, ale sympatyczni bohaterowie (wspominałem o twardzielce Charlize Theron?).
A jednak ten film nie pozwala zapomnieć, że siedzimy w domu przed mniejszym lub większym ekranem. Kilka części składowych wybija nas z rytmu i przypomina, że to produkcja budżetowa. Erzac, surogat filmu kinowego. Momentami bolą ekspozycyjne dialogi wyjaśniające za dużo tam, gdzie można by więcej pokazać obrazem i paroma reakcjami bohaterów. Ale idzie to przeżyć, nie pierwszy i nie ostatni obraz cierpi na podobną przypadłość i jakoś się broni (a The Old Guard przyciąga widzów jak złoto). Prawdziwy problem leży gdzie indziej.
Praca kamery, ubogie dekoracje i plany odbierają nam poczucie, że obcujemy z wykreowanym światem. To kilka postaci porusza się po modyfikowalnej scenie teatru ze szczątkowym tłem. Pewnie, śmigamy po laboratoriach, a czasem i w przeszłość, ale to wszystko wygląda nijak. Mdło. To coś, co wybaczymy, ale tylko w serialowym w odcinku. I momentami The Old Guard rzeczywiście wygląda jak dwugodzinny epizod. W scenach retrospekcji ze starożytności – jak odcinek Xeny. Mimo licznych zalet odziera z iluzji, której ja tak bardzo potrzebuję (i pewnie nie tylko ja). Iluzji, którą zapewniały chociażby podobne, ale bardziej staranne filmy – John Wick oraz Atomic Blonde (gdzie też występowała Theron) – a oba obrazy kosztowały dwa razy mniej niż produkcja Netflixa.
Kwestie techniczno-wizualne filmów ze streamingu to jednak tylko część problemu.
Magia kina
Widzicie, wyjście do kina to zupełnie inna sprawa. Ma w sobie coś magicznego. Pewnie, ludzie podatni na bodźce takie jak wrzask bachorów czy chrupanie przekąsek przeżywają piekło, ale samo obcowanie z wielkim ekranem, obrazem pełnym szczegółów, przytłaczającym dźwiękiem to przeżycie ciężkie do podrobienia. Jeśli dobrze trafimy, to ma w sobie coś z transu, który pozwala oderwać się od rzeczywistości, zboczyć z utartej ścieżki pomiędzy pracą czy szkołą a domem. Hipnotyzuje. Wystarczy odpowiedni reżyser szaman, który potrafi przekonać widza do swojej wizji i podróży niezależnie od gatunku.
Wyjście do kina to również swego rodzaju rytuał. Musimy wybrać się w specjalne miejsce, zapłacić odpowiednią cenę za przejście, obejrzeć reklamy (czy tylko ja tęsknię do starych zapowiedzi Open’era?), zjawić się o wyznaczonej porze, a nie wtedy, kiedy chcemy. Nawet dziwne, przypadkowe zachowania widzów – to wszystko elementy prowadzące do zanurzenia się w miejscu, które odrywa nas od rzeczywistości. Pozwala na chwilę zapomnieć o codziennych obowiązkach (nawet jeśli nie gwarantuje natychmiastowego zanurzenia się w obrazie – temu sprzyja dźwięk i ciemność).
Rety, jak mi brakuje tego poczucia przeniesienia do innego świata i wtopienia się w obraz. Brakuje mi komedii, dramatów, animacji, widowisk – zarówno tych sprytnych, mądrych, jak i głupawych. Na niektóre chodziłem sam, na inne z ludźmi. Każda opcja miała zalety. I podejrzewam, że nie ja jeden potrzebowałem tej różnorodności, odmiany.
W akcie desperacji oglądam do znudzenia zwiastuny nadchodzących premier – Tenet, Mulan, New Mutants i reszty dużych filmów. Wiecie, tych, które ciągle przekładają, a wiadomości o tym przeplatane są groźbami zamknięcia kolejnych kin. A tę panikę i środki zaradcze trzeba zrozumieć. Wciąż boję się wiadomej zarazy, nie zasiadłbym przed wielkim ekranem spokojnie, gdy ktoś potencjalnie zarażony może sobie pokaszleć parę metrów dalej. Czekam na moment, kiedy poczujemy się bezpieczniej, a statystyki zaczną napawać optymizmem. Pewnie, to doskonały moment, by ponadrabiać zaległości i poznać mniej popularne u nas obrazy, sam nadgoniłem kilka klasyków w stylu Christine Johna Carpentera czy zapoznałem się z Da 5 Bloods Spike’a Lee. Ale nowości z wielkiego ekranu to inne przeżycie. To spotkanie. Z filmem i być może z ludźmi, którzy nam towarzyszą.
Dlatego rzeczywiście mam nadzieję, że Tenet (odjechany szpiegowski thriller Christophera Nolana) rozrusza branżę. Kiedy to już będzie możliwe i bezpieczne. Ja tego potrzebuję. I wielu innych widzów też. Zdaję sobie sprawę, że streamingi mają coraz bogatszą ofertę. Że stanowią świetną alternatywę dla introwertyków i domatorów. Bardzo się cieszę, że znaleźliście dla siebie rozwiązanie w postaci Amazona, Netflixa czy HBO GO. Gorzej, gdy ktoś ten koniec kin ogłasza tryumfalnie. Koniec, do którego, mam nadzieję, nie dojdzie.
Bo gdyby jednak się wydarzył, to platformy streamingowe mogłyby stracić punkt odniesienia, jakim są filmy przeznaczone na wielki ekran. Giganci cyfrowej dystrybucji w obliczu osłabienia analogowej konkurencji mogliby osiąść na laurach, bo nie musieliby równać do standardów typowych blockbusterów. To zaś oznaczałoby, że przestaliby walczyć o jakość swoich produkcji – a jak pokazuje The Old Guard, wciąż można wiele poprawić.
Jeszcze pół roku temu żyliśmy w naprawdę ciekawym ekosystemie, który dawał nam wybór. Z tej różnorodności musieliśmy zrezygnować dla bezpieczeństwa. I trochę dla wygody. Teraz, w obliczu rozmaitych obsuw, wcale nie jestem taki pewny, czy odzyskamy tę swobodę.
O AUTORZE
Kino mnie wychowało na równi z grami i książkami. To na wielkim ekranie obejrzałem Władcę Pierścieni, Piratów z Karaibów, Mrocznego rycerza, Toy Story 3 i parę innych filmów, które mocno mnie ukształtowały. Oraz masę radosnych, widowiskowych przeciętniaków. Dlatego przeżywam tę rozłąkę. I błagam. Gdy ktoś następnym razem będzie miał potrzebę ugryźć nietoperza, to niech sobie kupi w tym celu figurkę Batmana.