Recenzja filmu Gwiezdne wojny: Ostatni Jedi – Star Wars coraz lepsze
Rian Johnson, twórca udanego Loopera, dostał ogromną szansę stworzenia własnej wizji sagi Gwiezdne wojny. Jego Ostatni Jedi miał być czymś innym i zaskakującym. Czy gotowe dzieło dorównuje wielkim oczekiwaniom widzów?
- Luke;
- coraz ciekawszy wątek Kylo i Rey;
- kilka świetnych, kontrowersyjnych zmyłek fabularnych;
- sporo wyważonego fan-service’u (bez bicia nim po głowie);
- mocarne ostatnie 40 minut;
- wygląda obłędnie;
- bywa bardzo śmieszny.
- kilka zupełnie niepotrzebnych scen, psujących nieco odbiór całości;
- nie tak mroczny i rewolucyjny jak obiecywano;
- bywa zbyt śmieszny (dla niektórych).
Gwiezdne wojny to tak silna marka, że filmowcy mogliby teraz zrobić z nią cokolwiek, a i tak znajdą się fani tak bezkrytycznie zafascynowani tym światem, że pochwalą wszystko. Wielu uważa, że właśnie coś takiego wydarzyło się przy okazji premiery Przebudzenia Mocy. Że Abrams zrobił film nudny i bezpieczny. Po dwóch latach czekania (z przerwą na chyba lepiej odebranego Łotra 1) przyszedł czas na debiut Ostatniego Jedi. Rian Johnson miał przed sobą niełatwe zadanie sprostania ogromnym oczekiwaniom, udobruchania tych, którym nie podobał się Epizod VII, i przedstawienia autorskiej wizji sagi, różniącej się od tego, co już znamy.
Śmiem twierdzić, że wszystko to mu się udało. Ostatni Jedi nie jest filmem idealnym, ale minusy nie były w stanie przesłonić mi plusów. Ostatni Jedi to kolejna odsłona niezwykłej, międzygwiezdnej przygody pełną gębą, serwująca potężny ładunek emocji. A przecież o to w tym wszystkim chodzi: żeby widz coś poczuł, a sama historia została z nim na długo po seansie.
Moc jest zaskakująca
Fabuły ruszać nie mogę, w trosce o Waszą alergię na spoilery. Napiszę jedynie, że historia zaczyna się z grubsza w tym momencie, w którym kończy się Przebudzenie Mocy, choć mamy tu lekki czasowy rozjazd, bowiem Rey i Luke na wyspie pełnej porgów to dopiero druga sekwencja w filmie. Zaczynamy w kosmosie i przez cały ten czas fabuła wyraźnie podzielona jest na dwa (a później nawet trzy) wątki – jeden „militarno-ucieczkowy”, drugi „mistyczno-mocny” – które oczywiście muszą się gdzieś zetknąć.
Ostatni Jedi zawiera mnóstwo odwołań to poprzednich odcinków sagi, z mocnym wskazaniem na Imperium kontratakuje i Powrót Jedi. Johnson jednak dobrze wie, jak z takich rzeczy uczynić atut i nie pozwolić marudom na zarzuty typu „to już było, skopiowane zostało z...”. Siłą filmu jest wodzenie widza przyzwyczajonego do pewnych motywów za nos i robienie czegoś zaskakującego. Obraz ten w co najmniej dwóch momentach okazuje się dość kontrowersyjny, jeśli chodzi o kierunek, w jakim skręca opowieść, i to może jednych bardzo pozytywnie zaskoczyć (np. mnie), a innych rozczarować. Ale ani jedni, ani drudzy nie powiedzą, że jest to kalka. I całe szczęście!
Moc czasem słabnie
No dobrze, ale skoro wspomniałem o rozczarowaniu, trzeba zerwać plaster i szybko napisać o rzeczach, które nie do końca zagrały. Ostatni Jedi jest filmem bardzo długim i trochę daje się to we znaki. Pierwsze 90 minut wydaje się nieco nierówne pod względem tempa i skacze między scenami niezwykle emocjonującymi a takimi trochę „meh”. Jedna (swoją drogą bardzo ładna) sekwencja robi wrażenie wyjętej z innego filmu i niespecjalnie pasuje do Gwiezdnych wojen, zaś inna scena jest po prostu głupia, mimo zaprezentowania dość istotnej rzeczy.
Ostatni Jedi momentami kroczy też ścieżką dzieł ze stajni Marvel Studios i bywa bardzo zabawny. Nie ma tu mowy o puentowaniu co drugiego dialogu żartem, ale jestem pewien, że niektórym liczba elementów komediowych może przeszkadzać. I tu płynnie przejdę do obiecanego przed premierą mroku. „Śmieszkowanie” nieco rozjaśnia te fabularne ciemności, a ogólne wrażenie jest takie, że Ostatni Jedi nie okazuje się tak posępny i beznadziejny, jak można się było spodziewać. Być może jest to nieco stracona szansa, ale Disney na pewno nie pozwoliłby na większe rewolucje w swojej koronnej marce. Trudno.
Wszystkie te niedociągnięcia nie były w stanie przesłonić ogromnego ładunku magicznej, filmowej energii, jaki otrzymuje się podczas seansu. Na każdą wadę przypada tabun zalet, a umiejętność zaserwowania widzom tak piekielnie emocjonującego i trzymającego za bebechy finału świadczy o wielkiej klasie Riana Johnsona – nic dziwnego, że dostał od szefowej Lucasfilmu własną trylogię do zrobienia. Film też mądrzej niż dzieło Abramsa korzysta ze smaczków z przeszłości, wszystkie sprawnie wiążąc z emocjami i historią tego odcinka i nie wstawiając ich na zasadzie „bo tak”.
Postacie pełne mocy
W tym epizodzie bardziej polubiłem Poe Damerona. Jego wątek – od awanturnika do myślącego dowódcy – został poprowadzony bardzo fajnie, większość Mocy w nowych Star Wars pochodzi od Luke’a Skywalkera i rozbudowanej relacji Rey i Kylo Rena. Zagubiony mistrz Jedi ma tu dużo do roboty, a Mark Hamill genialnie uosabia powiedzenie, że nie zawsze warto spotykać swoich bohaterów. Jego niechęć dotyczy misji Rey, a jej losy z kolei są mocno powiązane z Kylo. Adam Driver dostał w scenariuszu postać jeszcze ciekawszą niż w Przebudzeniu Mocy (tak, ja jestem w obozie Kylo Ren Jest Super), a Daisy Ridley stanowi dla niego doskonałą przeciwwagę. Cała trójka odwala absolutnie fenomenalną robotę i nie mogę się doczekać dalszego ciągu burzliwej relacji młodych adeptów Mocy.
Oczywiście postaci w Ostatnim Jedi pojawia się cała masa, ale nie wszystkim dostało się tyle czasu ekranowego, na ile zasłużyli – Chewbacca jest tylko gościem, podobnie jak C-3PO, Phasma znowu została nieco zmarnowana, a więcej uwagi poświęcono nowym bohaterom: Rose, która razem z Finnem ma do wykonania istotną misję, pani admirał Holdo, która występuje w jednej z najlepszych scen w filmie, czy DJ-owi, granemu przez wyluzowanego Benicio Del Toro. Taka menażeria nie musi się wszystkim podobać, ale jeśli serce filmu jest we właściwym miejscu (czyli w środku trójkąta Luke-Rey-Kylo), to mnie to nie przeszkadza. To Gwiezdne wojny. Ma być kolorowo, różnorodnie, kosmicznie i z werwą.
Moc obrazu
Patrząc na film jak na spektakl, nie ma się do czego przyczepić, jak zwykle zresztą. Czarodzieje z Industrial Light & Magic stworzyli śliczne obrazy (kilka scen spokojnie zasługuje na miano absolutnie najładniejszych w historii całej sagi), komputerowe efekty wspierają rewelacyjne ruchome kukiełki, scenografie i kostiumy są piękne, a dźwięk do spółki z muzyką odpowiednio budują atmosferę (choć tu wrzucę zarzut fanbojski – John Williams zawiesił sam sobie poprzeczkę tak wysoko, że soundtrack z The Last Jedi wypada przy tych starszych nijako, zabrakło mi jakiegokolwiek charakterystycznego, nowego motywu).
Fani z pewnością rozbiorą Ostatniego Jedi na atomy i będą go analizować do znudzenia. Dla mnie najważniejszy jest fakt, że w kinie ponownie miałem okazję siedzieć z otwartą z radości buzią i chłonąć prawdziwą filmową magię. Emocje są niemierzalne, ale w tym wypadku wygrywają z logiką.
Wasz odbiór dzieła Riana Johnsona w dużej mierze zależeć będzie od nastawienia do wszystkich nowych Gwiezdnych wojen. Jeśli podobało Wam się Przebudzenie Mocy, teraz powinniście być zadowoleni jeszcze bardziej. Jeśli dzieło Abramsa nie jest Waszym ulubionym odcinkiem sagi, warto dać „Dżedajowi” szansę – to rzeczywiście coś innego. Swoje odczucia przeanalizuję dokładniej po drugim seansie (ten będzie miał miejsce w sobotę), ale w tym momencie wystawiam filmowi dziewięć porgów. Uprzedzam jednak, że mój entuzjazm niekoniecznie musi być kompatybilny z odczuciami niektórych z Was – tym osobom sugeruję obniżenie oceny o jeden, może nawet dwa punkty. Tak czy siak – jest dobrze!