Recenzja filmu Assassin’s Creed – daleko od katastrofy
Krytycy są jednogłośni – film Assassin's Creed to klapa. My jednak, patrząc przez pryzmat naszego hobby, mamy inną opinię. Ekranizacja kasowych hitów Ubisoftu jest całkiem zjadliwa, choć wybitnym dziełem także nie da się jej nazwać.
Spis treści
Seria gier spod znaku Assassin’s Creed zmęczyła mnie po słabym finale trzeciej (a tak naprawdę piątej) części i od tego czasu do odwiecznej wojny templariuszy z asasynami nie wróciłem ani razu. Mam jednak dużo sympatii dla pomysłu na fabułę, a trylogię Ezio nadal uznaję za kawał wyśmienitej rozrywki, więc do seansu filmowej adaptacji słynnej serii podszedłem z dosyć optymistycznym nastawieniem. Czy Assassin’s Creed zasługuje na miano najlepszego filmu zrobionego na bazie gry?
Krótka odpowiedź brzmi: „tak, ale”. Najważniejsze „ale” to fakt, że film z Michaelem Fassbenderem nie ma zbyt silnej konkurencji i uznanie go za najlepszy w tym gatunku to trochę tak, jakby określić go mianem najmniej beznadziejnego. Pozostałymi „ale” zajmę się w dalszej części recenzji. Na start niech wystarczy Wam stwierdzenie, że Justin Kurzel wyreżyserował film lepszy, niż się tego spodziewałem.
Jeśli ciekawią Was kulisy powstawania filmu Assassin’s Creed, to polecamy nasz artykuł na ten temat.
Długie łapska templariuszy
Wspomniałem o moim pozytywnym nastawieniu do kinowego asasyna. Ta sama ekipa zrobiła niedawno nową wersję Makbeta, która była produkcją dosyć trudną, ale niezwykle atrakcyjną wizualnie i wysmakowaną – zdecydowanie zasługiwała na wszelkie wyróżnienia. Michael Fassbender z kolei to piekielnie zdolny aktor, jeden z najlepszych wśród młodszego pokolenia gwiazdorów kina. Do tego podejście twórców do adaptacji głośnej marki, jaką jest Assassin’s Creed, wydawało się pełne szacunku i pasji, a kolejne zwiastuny zapowiadały film mający szansę stać się pierwszą produkcją, która zdobędzie uznanie zarówno graczy, jak i krytyków czy po prostu zwykłych widzów. Patrząc na dostępne w sieci opinie wiemy, że tak się nie stało. Według większości kinowy debiut Ubisoftu się nie udał. Ale czy na pewno?
Filmowa wersja Assassin’s Creed rozgrywa się w tym samym uniwersum, co gry i przedstawione w niej wydarzenia są zgodne z kanonem. Michael Fassbender wciela się w Calluma Lyncha, trzydziestokilkulatka, którego życie zaczyna się na nowo w momencie… jego śmierci. Lynch został skazany na otrzymanie śmiertelnego zastrzyku za morderstwo. Egzekucja zostaje jednak „przechwycona” przez długie łapska templariuszy – pani doktor Sofia Rikken, córka prezesa Abstergo, pomaga w sfingowaniu śmierci Calluma, by zabrać go do Madrytu, gdzie znajduje się jedna z placówek firmy ojca.
Na miejscu okazuje się, że Lynch jest ostatnim potomkiem hiszpańskiego asasyna imieniem Aguilar, który w roku 1492 był w posiadaniu słynnego Jabłka Edenu i ukrył je tak, że tylko śledzenie genetycznych wspomnień pozwoli pannie Rikken zdobyć ten artefakt dla ojca i całego zakonu templariuszy. Innymi słowy – mamy tu elementy znane z gier, ale wszystkie postacie i wydarzenia są nowe, stworzone na potrzeby filmu, dzięki czemu całość jest bardziej zjadliwa dla przeciętnego widza.
Za wielu NPC-ów
W ciągu 100 minut Justin Kurzel i ekipa musieli tak zarysować fabułę, by wszystko trzymało się kupy i było zrozumiałe dla każdego. Graczom pewnych rzeczy tłumaczyć nie trzeba, ale innym już wypada coś podpowiedzieć. Historia pędzi więc na złamanie karku, odhaczając wszystkie konieczne motywy – to, co twórcy kreują podczas zabawy przy komputerze czy konsoli przez kilkanaście godzin, tutaj musi pojawić się natychmiast. Nie ma zatem miejsca np. na odpowiednie rozbudowanie postaci – w zasadzie tylko Callum i Sofia są wyrazistymi bohaterami (a Fassbender i Marion Cotillard starają się zagrać tyle, ile się da), cała reszta jest zaledwie tłem. Banda superwyszokolonych asasynów w siedzibie Abstergo, elegancki Jeremy Irons w roli demonicznego prezesa, pojawiający się na chwilkę Charlotte Rampling i Brendan Gleeson, nawet urodziwa towarzyszka Aguilara w sekwencjach z XV wieku... Wszyscy oni to płascy NPC-e, którzy nieszczególnie nas obchodzą i występują tylko dlatego, że muszą.
Nie do końca sprawdzają się też, naturalne dla pełnych rozmachu gier, dialogi, które bardziej przypominają teatralne kwestie niż prawdziwe rozmowy. Tu mała dygresja – jestem pewien, że ucieszycie się, gdy pierwszy raz padną słowa „nic nie jest prawdziwe, wszystko jest dozwolone”. Żywcem z gier wyrwane są także frazesy o wolnej woli, usprawnianiu ludzkości i starożytnym konflikcie – punkt za wierność materiałowi źródłowemu, minus za nieszczególnie wdzięczne dostosowanie całej tej otoczki do potrzeb filmu.