Call of Royale – być „trendy” za wszelką cenę. Chcemy więcej singla czy więcej battle royale?
Spis treści
Call of Royale – być „trendy” za wszelką cenę
Nie ma nic dziwnego w tym, że każdy wydawca chciałby mieć w swoim portfolio własnego Overwatcha, Fortnite’a czy GTA Online, czyli grę przynoszącą rok w rok krociowe zyski przy mniejszym niż tworzenie nowej marki wkładzie pracy i inwestycji. Wydaje mi się jednak, że stworzenie gry-usługi, która porwie i uzależni od siebie miliony, a później wspieranie jej w taki sposób, by to zainteresowanie utrzymać, nie dzieląc przy okazji społeczności, jest chyba trudniejsze od zrobienia gry z zamkniętą fabułą – fascynującej na tyle, by każdy pragnął osobiście wcielić się w jej bohaterów.
Pogoń za kurą znoszącą złote jajka osiąga obecnie zawrotne tempo – jeśli potwierdzą się coraz głośniejsze plotki, tegoroczna odsłona Call of Duty: Black Ops IIII nie będzie posiadać kampanii fabularnej, za to zostanie wyposażona w tryb battle royale. Marka, która wynalazła i zdefiniowała epickie, filmowe historie w grach FPS, miała by się wyprzeć swego dziedzictwa na rzecz nowej mody, której w Call of Duty tak naprawdę chyba mało kto oczekuje. Nawet jeśli pozycje z tej serii kupujemy głównie do rozgrywek w sieci, kampania fabularna i tak jest w nich bardzo istotna. Gwarantuje własną tożsamość każdej odsłonie cyklu, usprawiedliwia konkretny okres w dziejach, używane uzbrojenie i wygląd bohaterów, a przede wszystkim pozwala wczuć się w grę. Nowi gracze mogą dzięki niej poznać chociażby różne rodzaje broni, feeling strzelania czy dynamikę poruszania się.
Nic związanego z CoD-em nie kojarzy się ani nie pasuje do battle royale i bardzo trudno mi wyobrazić sobie, co studio Treyarch musiałoby zaserwować, by zostało to ciepło przyjęte. Nie oznacza to oczywiście, że sukces trybu battle royale w grze AAA dużego wydawcy nie jest możliwy, ale szansa na zrobienie czegoś z niczego chyba już minęła. Battle royale zaiskrzy, jeśli ktoś stworzy drugą Katniss Everdeen, jeśli zaproponuje bohaterów i uniwersum na miarę Igrzysk śmierci. To musi być historia, która nas porwie, poruszy i zachęci do tego, by podczas rozgrywki troszczyć się o swoją postać, a nie o skrzynki z szalikami do zgarnięcia po wszystkim. Rezygnacja z kampanii dla jednego gracza, nawet jeśli tylko niewielu z nas je kończy, nie jest receptą na sukces. Oczywiście, pod warunkiem, że plotki te okażą się prawdziwe – bo tego jeszcze nie wiemy.
Klątwa własnego sukcesu
Przekleństwem Call of Duty wydaje się fakt, iż pierwsze Modern Warfare było niemal perfekcyjne – ustawiło poprzeczkę tak wysoko, że żadna część później nie mogła jej przeskoczyć. Wysiłek i fundusze szły w ilość eksplozji na ekranie oraz gaże hollywoodzkich gwiazd, zamiast w wymyślanie ciekawych bohaterów i angażujących historii. Wszyscy pamiętamy kapitana Price’a czy pojawiającego się na krótką chwilę Ghosta, ale w kogo wcielał się Kit Harington? Zdążyłem już zapomnieć tę postać z Infinite Warfare.
Wydaje mi się, że battle royale w CoD-zie, które mogłoby być jedynie dodatkiem do standardowych trybów multiplayerowych, nie jest w stanie poprawić jakości Call of Duty w takim stopniu jak powrót do wiarygodnej, ciekawej fabuły na miarę Modern Warfare.
Bezpieczna przeciętność
Plotki o kolejnych battle royale pojawiają się także w kontekście nowego Battlefielda czy jakieś nieznanej jeszcze gry Ubisoftu, który do tej pory stawiał na bezpieczny, ale nijaki kompromis. Szereg ostatnich tytułów francuskiego wydawcy to przydługawe kampanie solowe powstałe według jednego schematu oraz elementy usługi sieciowej: opcjonalny tryb kooperacji, czasem walki PvP niewielkich drużyn i płatne dodatki, by zapewnić grze życie przez cały rok. Owocem powielanego schematu są dobrze się sprzedające, ale przeciętne historie (i ich przeciętni bohaterowie) – równie kiepskie jak chociażby ta w Battlefieldzie 4 – których nie pamiętamy już chwilę po przejściu gry.
Szkoda, bo to właśnie te konkretne, czasem poważne, czasem nieco humorystyczne opowieści w kampaniach dla jednego gracza przechodzą do historii gier. To one są traktowane jak wzór, do którego przyrównuje się kolejne tytuły, zdobywają wysokie oceny, co często przekłada się również na niezłą sprzedaż. Nie zliczę, w ilu zestawieniach i felietonach pojawiają się wzmianki o Joelu, Ellie i historii z The Last of Us, o pierwszym sezonie The Walking Dead, o losach Krwawego Barona w Wiedźminie 3, ile razy wspomina się o fabule Bad Company 2 jako najlepszej rzeczy, jaka przytrafiła się serii Battlefield, i ile razy wskazuje się brak dobrej fabuły jako największą wadę Tom Clancy’s The Division. Pomimo ciągłych sukcesów gier z liniową historią wielu wydawców woli jednak ryzykować z nowymi komponentami sieciowymi niż z odważną, dojrzałą opowieścią.
Gracze jednak kochają gry liniowe
Rok 2018 przejdzie – miejmy nadzieję – do historii jako ten, w którym wielcy wydawcy chwilowo przegrali batalię o lootboksy, bo te są albo wycofywane z różnych tytułów, albo ich brak staje się powodem do dumy oraz atutem przy reklamowaniu nowej produkcji. W najbliższym czasie rozegra się też o wiele ciekawsza bitwa o gry w formie usługi sieciowej (life service), w których mikrotransakcje i zalew dodatków często zastępują starannie przygotowaną historię. Czy nadchodzące Anthem lub zapowiedziane Star Wars z celowo porzuconą formułą liniowej, filmowej rozgrywki, a także Call of Duty z domniemanym trybem battle royale i Battlefield tracący graczy z każdy płatnym rozszerzeniem będą w stanie zaoferować wrażenia i frajdę o jakości porównywalnej z tym, czego możemy doświadczyć w God of War?
Ciężko znaleźć argumenty na to, że „gracze nie lubią już liniowych, fabularnych gier”. Tak naprawdę po prostu nie lubimy gier słabych, zrobionych pod dyktando księgowych, w których nie widać włożonego serca i pasji twórców, tylko miejsce na dodatki DLC i mikrotransakcje wciskane właśnie kosztem dobrej, zamkniętej fabuły. Zamiast kolejnych battle royale, kolejnego Destiny czy map do Battlefronta zdecydowanie wolelibyśmy nowego kapitana Price’a, nowego Kyle’a Katarna, nowe opowieści podobne do historii Krwawego Barona. Oby każdy wydawca chciał mieć w ofercie swoje God of War, a nie swoje battle royale.
Powyższy tekst nie jest bezstronnym artykułem publicystycznym, a felietonem przedstawiającym opinię oraz punkt widzenia jego autora.