Free Guy udowadnia, że dobre żarty to nie wszystko
Nie wystarczy samo istnienie dobrego żartu lub sam gościnny występ, by usprawiedliwić ich pojawienie się w filmie. Nowy obraz z Ryanem Reynoldsem robi, co może, by pokazać innym, jak to powinno wyglądać.
Ktoś policzył, że w Ready Player One znalazło się aż 120 nawiązań do innych dzieł, różnego rodzaju mrugnięć okiem czy easter eggów. A wszystko to ledwie upchnięte w ociekających komputerowo generowanymi efektami kadrach. Ostatecznie nie przyniosło to filmowi ponadczasowej chwały i do dzisiaj obraz ten należy do tych raczej mniej udanych tworów Stevena Spielberga. Święcący triumfy na ekranach kin Free Guy to produkcja podobna, choć jednocześnie prezentująca zupełnie inne podejście do cytowania popkultury.
Nie macie wrażenia, że spora liczba czysto rozrywkowych filmów zbyt dużą wagę przywiązuje do puszczania oczka do widza? Twórcy wstawiają do swoich dzieł żarty lub odwołania, które w najlepszym razie są w stanie wygenerować kilkusekundową pozytywną reakcję na widowni, po czym zostają zastąpione kolejnym „heheszkiem”, a następnie zapomniane. Oczywiście specyfika książki, na bazie której powstał film Ready Player One, wymagała takiego, a nie innego podejścia. Ja po seansie byłem jednak zawiedziony, a dziś pamiętam tylko bardzo udaną sekwencję nawiązującą do Lśnienia. Reszta zlewa się w pełną nijakich postaci papkę CGI.
Marvel ze swoim ogromnym kinowym uniwersum to nieco inny przypadek, ale i tu można bez problemu wskazać słabości. Od pewnego momentu filmy bazujące na komiksowym dorobku Domu Pomysłów zaczęły stawiać dobro uniwersum ponad dobro jednostkowej fabuły. Nie było istotne, jaki plan zagłady snuje ten czy tamten złoczyńca, bo przecież nadchodzi Thanos, który zniszczy wszystko. Kolejne produkcje wprowadzały nowych pobocznych bohaterów wraz z niewypowiedzianą obietnicą, że wkrótce dowiemy się o nich więcej i ujrzymy ich u boku herosa X w filmie Y. Najgorzej wypadło to w przypadku Czarnej Wdowy – ten film został umieszczony fabularnie przed Wojną bez granic i śmieszno-obleśny Dreykov wyglądał jak karykatura, a nie godny przeciwnik. Z kolei np. serialowe perypetie Wandy i Visiona – choć same w sobie stanowiące fajną, zamkniętą opowieść – za duży nacisk położyły na to, co ci bohaterowie zrobią za kilka lat w zupełnie innej produkcji. Filmy to biznes, wymagają generowania ciągłego zainteresowania, ale przeładowanie jednej produkcji elementami z innych dzieł rzadko kiedy wychodzi jej na dobre.
I tak docieramy do Free Guya, który – wychodząc z podobnych założeń (cytowanie popkultury, nawiązania do innych dzieł, bycie częścią nowej serii, chęć dostarczenia rozrywki i zarobienia bazyliona dolarów) – robi lepszą robotę, niż można się było tego spodziewać.
Ryan Reynolds wciela się w tytułowego Guya, będącego postacią tła w niezwykle popularnej online’owej strzelance Free City. Zanim jednak fabuła filmu uświadomi mu, że jest zwykłym NPC, będziemy mieli wgląd w codzienność głównego bohatera, który z optymizmem godnym lepszej sprawy przeżywa swoją pętlę od pobudki do nieuchronnej śmierci. Nie przeszkadza mu to być wielce zadowolonym z pracy w banku, z kumpla imieniem Buddy, z pysznej kawy i obserwowania wybuchowego chaosu, jaki ma miejsce wokół. Dopiero spotkanie z awatarem pewnej sympatycznej dziewczyny skierowuje jego wirtualne (nie)życie na zupełnie nowe tory. Taki fabularny zamysł okazuje się być wyśmienitym współczesnym miksem Matrixa (istnienie wewnątrz symulacji), Truman Show (bohater nieświadomy więzienia), Deadpoola (Ryan Reynolds i żarty) oraz dowolnej komedii romantycznej, a także trafionej w punkt obsesji na temat streamerów i grania w sieci.
Twórcy filmu, mając do dyspozycji taki szkielet, nie poszli w kierunku wrzucania do jednego worka wszystkiego, co mogłoby się (dobrze lub źle) kojarzyć z graniem i kulturą gamingową. Postawili na przemyślaną historię, w której znalazło się miejsce na kilka bardziej stonowanych momentów, i nawet znajomość kompletu zwiastunów nie odarła Free Guya ze sporej dozy niespodzianek. Wszystko, co widzimy na ekranie, z czegoś wynika, a bardzo duża ilość żartów nie sprawia wrażenia wciśniętych na siłę. Biorą się one albo z dobrych dialogów i bezgranicznej charyzmy Ryana Reynoldsa, albo są miłym ukłonem w stronę graczy, którzy w mig wyłapią wszelkie głupoty dziejące się w tle.
Z kolei gościnne występy – a jest ich kilka – wypadają zazwyczaj bardzo naturalnie lub są wręcz niezauważalne (polecam prześledzenie listy płac po seansie). I zaliczam do tej kategorii również pojawiających się na ekranie popularnych streamerów, którzy zjawiają się na chwilę, robią to, z czego są znani, i znikają. A gdy w finale dochodzi do odpalenia największych easter eggów, widać, że postawiono na jakość, a nie ilość, i uczyniono to w zgodzie z resztą tego kiełkującego uniwersum. Dzięki temu te komediowe bomby zostają z widzem na dłużej i poprawiają odbiór całości.
Mogę więc pokusić się o tezę, że inne filmy powinny się od Free Guya uczyć, jak wplatać żart w opowieść. Ba, nawet wielki Steven Spielberg musi w tym momencie uznać wyższość Shawna Levy’ego, który właśnie nakręcił najlepszy film w swojej karierze. A ile Free Guy zawdzięcza faktowi, że jest to jedna z pierwszych stuprocentowo oryginalnych aktorskich historii, jakich Disney nie wpuścił na ekrany kin od ładnych kilku lat? Bardzo dużo! Brak granic, jakie pojawiają się w przypadku adaptacji, podziałał niezwykle pozytywnie. Free Guy to niegłupia, zabawna i świetnie zrealizowana produkcja nie tyko dla fanów grania. Przy takiej jakości owego dzieła wieść o zaplanowanej kontynuacji może tylko cieszyć. Idźcie tą drogą i nie popełniajcie błędów kolegów, drodzy twórcy.