Dopiero po 30 godzinach w Starfieldzie zdałem sobie sprawę, jak bardzo potrzebowałem tej umiejętności
Starfield – w przeciwieństwie do wielu „współczesnych” gier – rzadko prowadzi gracza za rękę. To całkiem odświeżające uczucie, aczkolwiek rodzi ono pewne problemy na dalszych etapach zabawy.
Starfield jest ogromny, nieliniowy i zapewnia masę swobody w działaniu – nie zmusza nas do wykonywania misji fabularnych, oferuje masę zadań pobocznych i udanie zachęca do eksploracji. Po kilkunastu godzinach zabawy powinniście mieć już trochę punktów umiejętności, które trzeba dość rozsądnie rozdysponować, bo nie wpadają za często i nie można ich przydzielić od nowa. Gra nie podpowiada też, w którą stronę należy się udać, jaki build jest dobry dla początkującego gracza itp. Ulepszanie cech postaci odbywa się według naszego widzimisię i… można się na tym przejechać.
Złapałem się na tym, że stawiałem wyłącznie na najbardziej pragmatyczne i użytkowe rzeczy, jak np. lepszy plecak odrzutowy, większa perswazja oraz zwiększone obrażenia z preferowanego typu broni. W zasadzie w ogóle nie skupiałem się na aspekcie latania statkami, ponieważ, nie będę ukrywał, interesowało mnie to najmniej – ot, co jakiś czas trzeba z kimś powalczyć, ale to nic wielkiego.
Hej odkrywco, chyba o czymś zapomniałeś
Po mniej więcej 30 godzinach gry musiałem jednak przewartościować swoje wybory. Trafiłem bowiem na misję, w której miałem za zadanie zniszczyć kilkanaście wysokopoziomowych statków wroga oraz kilka naprawdę potężnych jednostek z bardzo dużą wytrzymałością. Okazało się, że było to za dużo dla mojej jednostki klasy A. Męczyłem się z wrogami ponad godzinę, co chwila wczytywałem grę po śmierci, zakładając, że po prostu robię coś źle, że na pewno wróg ma jakiś słaby punkt i szybko skończę tę misję. Tak się jednak nie stało i musiałem uciekać do bezpiecznych rejonów kosmosu. Pierwsza myśl, która przyszła mi do głowy, to: „kupię lepszy statek i wrócę tu za chwilę”.
Miałem ponad pół miliona kredytów, więc pewny siebie otworzyłem sklep ze statkami, wybrałem najdroższy i… okazało się, że nie mogę go kupić, bo nie mam wystarczających kwalifikacji, by go pilotować. W zasadzie każdy dostępny statek był dla mnie za dobry, bo wymagał umiejętności pilotowania przynajmniej statków klasy B, a ja mogłem latać wyłącznie tymi oznaczonymi literką A. Przez 30 godzin nie inwestowałem w ogóle w umiejętność „Pilotażu”, bo zwyczajne nie była mi potrzebna (a przynajmniej tak mi się wydawało), bo radziłem sobie z każdym wrogim statkiem z łatwością i nie przyszło mi do głowy, że w kolejnej misji trafię na drastycznie mocniejszych wrogów. Co gorsza, nie miałem żadnych punktów umiejętności pod ręką. Postanowiłem ulepszyć swój „stateczek” najlepszymi częściami z klasy „A” i mimo wszystko stanąć do walki.
Lepiej ulepszyć zawczasu, niż się męczyć
Następna godzina to była prawdziwa droga przez mękę. Musiałem wznieść się na wyżyny swoich umiejętności, by cokolwiek wskórać. Robiłem beczki, nurkowałem na wroga, wykonywałem uniki i atakowałem tak, by samemu nie zostać trafionym, bo każdy pocisk wrogiego okrętu powodował u mnie utratę niemal 30% punktów życia. Jakimś cudem udało mi się w końcu wyjść z tego starcia obronną ręką, ale zanim przystąpiłem do wykonywania kolejnych misji fabularnych, postanowiłem ulepszyć „Pilotaż” na maksa – wiecie, tak w razie czego.
Po zdobyciu umiejętności pilotowania statków klasy „C” od razu kupiłem najlepszy dostępny statek i ze spokojem przeszedłem dalej. Okazało się, że mój nowy krążownik przydał się dość szybko, bo pod koniec kampanii fabularnej przyszło mi stoczyć bój z jeszcze kilkoma innymi, bardzo mocnymi statkami wroga. Gdybym miał tę jednostkę wcześniej i mógłbym z niej korzystać, to zamiast ponad dwóch godzin przeszedłbym tamtą nieszczęsną misję w maksymalnie 15 minut.
Może rozleniwiły mnie liniowe gry, które na każdym kroku mówiły mi, co mam robić, a może po prostu nie poświęciłem wystarczająco dużo uwagi drzewku rozwoju w Starfieldzie. W każdym razie, ta historia pokazuje, że warto przemyśleć swoje wybory pod kątem umiejętności, bo później możecie trafić na przysłowiową ścianę, której przebicie – o ile będzie w ogóle możliwe – zajmie Wam trochę czasu i wymagać będzie sporo determinacji.