autor: Shuck
Chwila życia - opowiadanie SF
Odstawiam broń od oparzonego policzka i rzucam ukradkowe spojrzenie Oporowi. Siedzi w kucki, oparty plecami o błotnistą ścianę okopu i próbuje poprawić swój hełm, który mu się uparcie zsuwa na prawą stronę twarzy. Dostał...
Poniższy tekst został nadesłany przez naszego czytelnika i został opublikowany w oryginalnej formie.
Oczywiście chcę być ranny jak każdy, który tu trafia. Poczuć strach, ból, doświadczyć uczucia narastającej bezradności, może nawet paniki. Chcę, ale się boję. Boję się już samego chcenia. Jest to absolutnie wspaniałe, że się boję, ale jest to jednak strach. Powoli zaczynam rozumieć, co to znaczy. I ciągle stoję nieporuszenie w miejscu. Opór popycha mnie do przodu.
- No, sam chciałeś iść na tę wojnę.
Co prawda to prawda - sam chciałem. Zresztą Opór jest tu już drugi raz, co najmniej, a to oznacza, że da się to przeżyć. Przeżyć? Żyć i przeżyć. Czuję, jakby mi krew zaczynała krążyć i krążyć coraz żywiej. Czy nawet my jesteśmy w stanie pojąć, jak wspaniałym darem jest życie i pojąć to tylko dlatego, że możemy w każdej chwili zginąć? Z moich ust wydobywa się autentyczny wrzask - tak bardzo ludzki, że aż nieludzki - i rzucam się całym ciałem na drzwi. Te stają otworem, a my wpadamy do środka. W ciepłym, migotliwym świetle kominka drgają zarysy trzech ludzkich postaci. Strzelam do dwóch stojących najbliżej mnie i trafiam. Trzeciej z nich Opór nie pozwala mi zabić - odbija moją lufę kolbą swojego karabinu i długa seria ozdabia kamienną ścianę równą perforacją.
- Kobiet nie zabijamy - mówi.
Przyglądam się sylwetce ocalałej. „Kobiet” powiedział. Faktycznie, jest jakaś inna, bardziej delikatna czy jakaś. Sunąc wzrokiem po jej miękkich, krągłych liniach zyskuję wrażenie, że rozsypałaby się, podarła od jednej kuli. Jednocześnie ogarnia mnie dziwne uczucie, które sprawia, że już nie potrafiłbym wycelować broni w tę delikatną istotę, która stoi o parę kroków przede mną, wbija we mnie spojrzenie swoich szeroko rozwartych oczu i drży ledwie dostrzegalnie. Świetnie za to potrafiłbym wymierzyć w każdego, kto ją chciałby zabić. Otrząsam się i spoglądam na Opora. Jemu też się udzieliło jakieś uczucie, ale zgoła odmienne od mojego. Stoi prawie nagi: bez spodni, w rozpiętej koszuli. Jego karabin leży odłogiem na podobnie porzuconej kurtce, a on sam podchodzi do kobiety z wyciągniętymi rękami. Niewiele z tej rozgrywającej się przed moimi oczami sceny rozumiem, ale nie wydaje mi się, żeby Opór chciał kobietę udusić. Kucam, bo czuję już w nogach szmat przebiegniętej drogi i postanawiam nic nie przegapić, gdyż najwyraźniej dzieje się coś, o czym wiele nie czytałem. Czasem tylko rzucam okiem w stronę drzwi, żeby się upewnić, że nie wysuwa się zza nich żadna lufa.
Opór zaś kładzie swoje kanciaste dłonie na ramionach kobiety i jednym pociągnięciem zrywa z niej ubranie. Stargana suknia ląduje z szelestem na posadzce, a w pomarańczowym blasku paleniska pojawia się coś pięknego. W każdym razie oczu oderwać nie mogę. Nigdy nie widziałem nagiej kobiety.
- Opór - odzywam się dziwnie cicho - dlaczego nigdy mi nie powiedziałeś...
- Zamknij się choć na chwilę, dobra? - odwarkuje, jakby mi się co najmniej od wczoraj twarz nie domykała.
Siedzę więc cicho. I patrzę, jak kobieta, pchnięta silną łapa Opora, pada na ławę przystawioną do kominka, jak on kładzie się na niej i zaczyna się miarowo odbijać: góra, dół, góra, dół. Chyba jednak zmienił zdanie i postanowił ją udusić albo rozprasować. Może była nie dość płaska? Nie znam się na kobietach za dobrze. Opór podnosi się i kiwa na mnie.
- Twoja kolej, Żarówa.
Ja jednak nie mam ochoty na żadną moją kolej. Mam dziwną ochotę na coś innego. Przemożną chęć, żeby wstać - więc wstaję - podejść do Opora - podchodzę - i dać mu w zęby - biorę zatem zamach karabinem zza pleców i jednym ciosem kolby wbijam mu większą część głowy pomiędzy ramiona. Przerzucam spojrzenie na nagą, lekko skrwawioną postać leżącej kobiety i obserwuję, jak znika razem z całą kamienną salą, kominkiem, razem z naszymi ubraniami i uzbrojeniem. Opór leży przede mną na plastikowej podłodze, patrzy to na mnie, to na gasnące jeden po drugim projektory, rozsiewa wokoło snopy iskier i puka się z wyraźnym wysiłkiem w swoje sfatygowane czoło. Ma to oznaczać, że przegiąłem, ale, że nie ma mi tego za złe. A ja czuję, że mi trochę zazdrości mojego poziomu uczłowieczenia i że, jeszcze zanim pójdzie się zreperować, będzie mnie błagał, żebym mu dał skopiować co lepsze fragmenty moich struktur neuronowych.
Borys „Shuck” Zajączkowski