Warface Recenzja gry
autor: Szymon Liebert
Recenzja gry Warface - darmowa strzelanina od twórców Crysisa
Crytek postanowił podbić rynek free-to-play swoją grą Warface. Czy twórcy serii Crysis i silnika CryEngine wyszli z tej próby z twarzą? Tak, chociaż ich produkcja nie jest niczym wybitnym.
Recenzja powstała na bazie wersji PC.
- misje kooperacyjne o różnym poziomie trudności;
- multiplayer z mniej lub bardziej ambitnymi trybami;
- system poruszania się postaci i niezły arsenał;
- idealny przerywnik na kilkanaście minut.
- szarobura – wizualnie gra nie wyróżnia się niczym;
- wtórność i jałowość rozgrywki – w kółko robimy to samo;
- niedokładność przy strzelaniu, blokowanie się postaci.
Bitwa o rynek free-to-play ma przeróżne oblicza – jedne lepsze, inne gorsze. Z jednej strony dostajemy produkowane masowo tytuły MMO, które prześcigają się w coraz bardziej skąpych zbrojach dla postaci żeńskich i oprócz tego wątpliwej jakości waloru estetycznego często nie oferują nic więcej. Z drugiej – regularnie trafiają się perełki, tytuły naprawdę dobre i wyważone – chyba każdy może przytoczyć chociaż jeden taki przykład. Wraz z Warface o swój kawałek tortu postanowiła zawalczyć firma Crytek, kojarząca się do tej pory z serią Crysis i technologią CryEngine. Czy twórcy futurystycznej opowieści o wyposażonych w nanokombinezony żołnierzach wiedzieli, co robią, pakując się w trudny trudny segment darmówek?
Szarobura strzelanka
W Warface pierwszy raz zagrałem jeszcze wtedy, kiedy produkcja ta dostępna była tylko w Rosji w wersji beta. Mam więc porównanie, jak dzieło kijowskiego studia rozwinęło się na przestrzeni kilkunastu miesięcy. Pierwsze wrażenie po uruchomieniu okazało się bardzo pozytywne – gra działa stabilniej, chodzi i wygląda lepiej, w końcu ma bardziej przejrzysty model rozgrywki. Od razu dodam, że nie należy spodziewać się graficznych cudów. Tytuł korzysta co prawda z technologii CryEngine 3, ale jako free-to-play nie jest w stanie dorównać Crysisowi. Szkoda tylko, że zabrakło pomysłu na bardziej wyrazisty kierunek artystyczny. Z tego powodu Warface jest prawdopodobnie najbardziej wyblakłą i mdłą grą militarną w kategorii szaroburych gier militarnych.
Warface to typowa strzelanka pierwszoosobowa z podziałem na klasy postaci i systemem progresu. Bierzemy udział w walkach, zdobywamy doświadczenie, odblokowujemy lepszy sprzęt i tak w koło Macieju. System doskonale sprawdza się w modelu free-to-play, jeśli korzystamy z niego rozsądnie. Godzina, góra dwie dziennie – to dobry limit. Po jego przekroczeniu zaczynałem zastanawiać się, czemu ślęczę przed monitorem i strzelam do wyimaginowanych terrorystów. Wtedy przeważnie włączałem inną podobną grę, żeby dalej robić to samo, jednak w trochę lepszych warunkach. Nie uprzedzajmy jednak faktów, bo zanim popadniemy w rutynę, trudno nie dać się wciągnąć pomysłowi studia Crytek.
Kooperacja pełną gębą
- Rifleman – karabiny, rozdaje innym amunicję;
- Medic – strzelby, leczy i „podnosi” rannych;
- Engineer – pistolety maszynowe i miny, reperuje opancerzenie postaci;
- Sniper – karabiny snajperskie, eliminuje odległe cele;
Warface jest propozycją o tyle ciekawą, że oferuje dwa zasadnicze tryby rozgrywki – kooperację oraz rywalizację. To rozwiązanie, chociaż tak oczywiste, przypadło mi do gustu, bo obu aspektom poświęcono równie dużo uwagi. W scenariuszach drużynowych starano się odejść od zwykłego polecenia: „zabij wszystkich”. Bronimy więc konwoju, walczymy z bossami lub podróżujemy automatycznymi pojazdami – w każdym przypadku trzeba spełniać jakąś rolę i wspomagać kompanów specjalnymi umiejętnościami. To ważne, gdyż poziom trudności jest zróżnicowany i w zależności od typu misji raz bierzemy udział w niemal idyllicznej eksterminacji terrorystów, a raz w bitwach, w których istnieje ryzyko zgonu w ułamku sekundy. Dobrze, że tak jest, bo dzięki temu można mówić o prawdziwej współpracy i satysfakcji z gry.
Chociaż projekt przeciwników okazuje się wręcz niesamowicie oklepany, potrafi dostarczyć frajdy na wyższych poziomach trudności. Zmagamy się z żołnierzami wyposażonymi w tarcze, snajperami, działkami stacjonarnymi czy strzelcami zakutymi w wielką zbroję i dzierżącymi działko obrotowe. Przewidzieć poczynania wrogów jest łatwo, bo każdy z tych typów dobrze znamy. Ich siła tkwi w agresywnym zachowaniu i niezłych mapach – skonstruowano je tak, by gracze znajdowali się w trudnych sytuacjach. Trzeba kombinować, uważać, korzystać z umiejętności specjalnych i strzelać celnie – kooperacja pełną gębą. Z dobrą ekipą Warface potrafi bawić, szczególnie gdy przechodzimy dany scenariusz po raz pierwszy. Nie ma w nich bowiem zbyt wiele dynamiki – wrogowie powracają zawsze w tych samych konfiguracjach i natężeniu, więc powtórki są coraz mniej interesujące.
Warface na Zachodzie odpala się z poziomu przeglądarki za pośrednictwem platformy Gface. Gface jest w porządku, pod warunkiem, że przebrniemy przez instalację gry i przyzwyczaimy się do kapryśnego interfejsu. Ta pierwsza trwa bowiem długo, ten drugi potrafi się zacinać lub wariować. Trudno też połapać się w funkcjach usługi, bo nie wszystkie działają. Do uruchamiania Warface to narzędzie się nadaje, ale na razie nie zastępuje innych form „komunikacji społecznościowej”.
Bombowa rzeźnia
Korzystanie z umiejętności klas postaci ma duże znaczenie w kooperacji, ale blednie w trybie multiplayer, który składa się z kilku form rozrywki. Znamy je doskonale z wielu innych produkcji: walka każdy przeciwko każdemu, deathmatch drużynowy, zabawa w podkładanie bomby i mecze polegające na przejmowaniu kontroli nad kolejnymi punktami strategicznymi. Problem polega na tym, że areny są bardzo małe, a czas powrotu na mapę po śmierci błyskawiczny. Nie ma więc sensu brać się za leczenie, reperowanie zbroi czy rozrzucanie amunicji – niemal każde sięgnięcie po te dodatkowe funkcje kończy się tym, że giniemy z rąk przeciwnika. W tej szybkiej rozgrywce tkwi pewna atrakcyjność i skłamałbym, gdybym powiedział, że nie bawiłem się dobrze. Rozwałka tego typu z czasem staje się jednak wyprana z emocji i nudna – tym bardziej że nie ustrzeżono się pewnych błędów. Nagminne jest czatowanie w miejscu pojawiania się wrogów czy przerzucanie granatów przez pół mapy.
- Team deathmatch – walka drużynowa na czas/liczbę fragów;
- Free for all – każdy na każdego na czas/liczbę fragów;
- Plant the bomb – jedna drużyna podkłada bombę, druga broni punktów;
- Storm – jedna drużyna próbuje przejąć trzy kolejne punkty, druga ich broni;
- Destruction – jedna drużyna wskazuje cele do zniszczenia poprzez utrzymywanie kontroli nad punktem.
Oczywiście nawet Warface posiada tryb nieco bardziej taktyczny od typowej regularnej rzezi – jest nim podkładanie/rozbrajanie bomb znane z Counter-Strike’a, polegające na tym, że w danej rundzie nie wracamy do gry po śmierci, chyba że zostaniemy cudem „odratowani” przez medyka. Bombę należy donieść własnoręcznie do celu i można ją upuścić. W tym wariancie rozgrywki rzeczywiście trzeba kombinować i w pełni wykorzystywać funkcjonalność poszczególnych klas. Szkoda, że nie ma więcej tego typu atrakcji, bo pokazują one, że produkcja ta pozwala na ambitniejsze formy zabawy wieloosobowej, które uzasadniają obecność funkcji założenia i prowadzenia klanu. W pozostałych chodzi o to, by strzelać szybko albo rzucić gdzieś granat.
Pisząc o trybie kooperacji, nie wspomniałem o nietypowym systemie poruszania się postaci i strzelania. Chodzi o to, że w Warface da się przeskakiwać przez murki, wspinać na niektóre dachy, kłaść na ziemi, a nawet robić wślizgi. Szczególnie ostatnia technika jest imponująca, bo pozwala nieźle namieszać. Sympatycznie wypadają też niektóre rodzaje broni – strzelba jest potężna, a snajperka poręczna. Z tym wiąże się jednak jeden z problemów gry – specyficzne strzelanie i poruszanie się. Mówiąc krótko, produkcja w akcji wydaje się nieco siermiężna i toporna, co nie każdemu się spodoba. Przejawia się to chociażby w tym, że sterowanie postacią czasem nie działa jak należy – trudno wyczuć, kiedy kończy się sprint i czy następny wślizg się uda. Warface sprawia przez to wrażenie, wybaczcie to określenie, taniego. Być może to nawet nie kwestia budżetu, lecz właściwość rynku – Rosjanie lubią takie gry, Polacy chyba też. Niemniej nie zmienia to faktu, że pozycja ta czasami irytuje mechaniką rozgrywki. Do tego należy dołożyć pewne opóźnienia – często zdarza się, że zostajemy trafieni, będąc już za skrzynią. Ponownie powraca wrażenie produktu budżetowego.
Déja vu
Zachętą do powtarzania misji kooperacyjnych jest to, że każdego dnia są one dobierane losowo – do wyboru dostajemy jedną normalną, jedną trudną i jedną naprawdę wymagającą. Teoretycznie rzecz biorąc, zawsze trafi się coś nowego. W praktyce jednak okazuje się, że i tak gramy w kółko w tych samych lokacjach, tylko na innym poziomie trudności. Planszę przechodzi się wtedy inaczej, bo wrogowie są mocniejsi, ale i tak chciałoby się częściej oglądać coś świeżego. Niewiele jest też map multiplayer. Właśnie to sprawia, że w Warface nigdy nie byłem w stanie grać dłużej niż dwie godziny w jednej sesji. W kategorii przerywnika na kilkanaście minut, bo tyle trwa ukończenie jednego zadania, produkcja studia Crytek Kiev sprawdza się dobrze. W co-opie nie wymaga szalonej uwagi, a pozwala oderwać się od innych spraw. Lub zmarnować parę chwil, jeśli ktoś ma problemy z kontrolowaniem swoich growych zachowań.
Dodatkową motywacją do udziału w rozrywce kooperacyjnej ma być możliwość zdobycia punktów „koron” przeznaczonych na dane zlecenie. Korony to jedna z aż trzech walut w Warface, obok wirtualnych dolarów i kredytów. System progresu i robienia zakupów jest przez to aż za bardzo złożony. Żeby kupić broń, trzeba ją odblokować, ale nie jest określone dokładnie, jak to zrobić. Poza tym kolejne modele karabinów czy strzelb zdobywamy stosunkowo rzadko i tu widać, że wszystko zostało dostosowane do optyki free-to-play. W tym segmencie chodzi przecież o to, żeby zatrzymać użytkownika jak najdłużej.
W Warface trzeba grać często, żeby zobaczyć postępy i nowe rzeczy – moim zdaniem za często jak na to, co oferuje podstawowa gra. Naturalnie płacąc, zyskujemy przyspieszenie nabijania doświadczenia i innych punkcików, ale ja osobiście się na to nie zdecydowałem. Nie czułem, żeby płacący ludzie byli sporo lepsi dzięki sprzętowi – co jest plusem, ale nie przywiązałem się też do tej pozycji na tyle, by w nią inwestować – co jest minusem. Reasumując, jeśli ktoś lubi dużo grać w jakikolwiek tytuł, żeby odblokować sobie kolejny wirtualny medalik, Warface wyrwie z jego życiorysu bardzo wiele godzin. Osoby unikające takich „pułapek” raczej będą miały problem z rozwinięciem kariery wojskowej w produkcji studia Crytek. Nie jest ona aż tak wciągająca i przyjemna, żeby poświęcać jej tak wiele czasu.
Jakie dodatki można nabyć w grze? Do wyboru dostajemy kilka rodzajów broni dla każdej z klas, które przed zakupem trzeba odblokować. Do tego dochodzą elementy ubioru, zwiększające opancerzenie i dodające inne efekty (buty przyspieszające sprint, rękawice przyspieszające prędkość przeładowania itp.). Jest również ulepszenie konta, które daje bonusy do zdobywanego doświadczenia i nie tylko, a także monety wskrzeszania do trybu kooperacji – dzięki nim możemy wrócić do życia bez pomocy medyka.
Z twarzą czy nie?
Warface to całkiem solidnie wykonany produkt, który może mocno zainteresować przez kilkanaście godzin. Spodobały mi się misje kooperacyjne, w których czasem naprawdę trzeba wykazać się umiejętnościami, zgraniem i wyczuciem. Niezła jest sieczka w multiplayerze, której towarzyszy co najmniej jeden bardziej ambitny tryb zabawy. Broni się wykonanie, zarówno wizualne, jak i techniczne – nawet mimo paru wytkniętych tu błędów. Nie oznacza to jednak, że Warface jest grą wybitną i błyskotliwą. Jest w nim zbyt dużo powtarzalności i zbyt mało rzeczy, które chciałbym zobaczyć, odblokować i przetestować. Brakuje też tego szlifu w rozgrywce, który sprawiałby, że przechodzenie podobnej misji po raz pięćdziesiąty smakowałoby jak coś świeżego. Pod maską nowości, fajności i oryginalności kryje się standardowa do bólu strzelanka. A to najgorsze, co można powiedzieć o grze.
Reasumując, w swojej kategorii jest to całkiem przyjemny tytuł, przy którym można nieźle się bawić, ale która z czasem nuży wtórnością, topornością i brakiem głębi. Z drugiej strony – konkurencja na rynku free-to-play jest olbrzymia i byłbym niesprawiedliwy, gdybym wystawił dziełu studia Crytek większą notę. W takim wypadku jedna z moich ulubionych gier z tego gatunku – PlanetSide 2 – wyszłaby poza skalę. Kończąc żartobliwie, dla PlanetSide 2 warto poświęcić młodość, zdrowie i kontakty towarzyskie. Na Warface można poświęcić najwyżej godzinkę dziennie.