Need for Speed: Most Wanted Recenzja gry
autor: Przemysław Zamęcki
Recenzja gry Need for Speed: Most Wanted - NFS na modłę Burnout Paradise
Criterion Games po raz drugi próbuje przywrócić blask marce Need for Speed. To tytaniczne zadanie, nawet dla tak doświadczonej ekipy, mającej na swoim koncie fantastyczną serię Burnout.
- prawdziwy samochodowy sandbox z toną „znajdziek”;
- dobry, choć jedynie wizualny, model zniszczeń;
- niezła oprawa z cyklem dobowym;
- dość wysoki stopień trudności i emocjonujące wyścigi z bossami;
- pomimo wtórności potrafi wciągnąć na długie godziny.
- wtórność i autoplagiat Burnout Paradise z prawdziwymi modelami samochodów;
- mocno ograniczony i jednakowy dla każdego auta sposób tuningu;
- sztuczna inteligencja wyraźnie oszukuje;
- okazjonalne chrupnięcia animacji na Xboksie, optymalizacja na PC.
Wydane w 2005 roku Need for Speed: Most Wanted przez dużą część zwolenników serii uważane jest za najlepszą odsłonę tego cyklu na konsolach obecnej generacji. Nic dziwnego – gra ukazała się tuż po premierze Xboksa 360 i jak na tamten czas zachwycała technologicznym poziomem wykonania, świeżością w sposobie prowadzenia fabuły oraz wielkim miastem skąpanym w promieniach zachodzącego słońca. To był tytuł, który zdefiniował markę na nowo, stając się odniesieniem do porównań dla następnych gier z cyklu. Rok po roku kolejne edycje NFS-ów traciły nieco na jakości (z wyjątkiem Shiftów), trzeba było więc jakoś temu zaradzić. Narodził się pomysł wskrzeszania starych dzieł w nowej formie, a wykonawcą tej myśli miało być zaprawione w wyścigowych bojach brytyjskie studio Criterion Games. Tak powstał kontrowersyjny Hot Pursuit oraz nowe wcielenie Most Wanted.
Być może dla niektórych informacja ta będzie zaskoczeniem, ale nowe Most Wanted nie ma nic wspólnego z tym Most Wanted, które kiedyś pokochaliście. Oba te tytuły łączy w zasadzie jedynie występowanie miasta i policyjnych pościgów. Pod niemal każdym innym względem gra zdecydowanie bardziej przypomina inny hit Criterionu, a mianowicie Burnouta Paradise. A może nawet nie przypomina, ale w ogromnej części zaprezentowanych rozwiązań jest jego zwyczajnym klonem. Po kilku godzinach zabawy nie sposób oprzeć się wrażeniu, że Criterion dokonał po prostu autoplagiatu. Need for Speed: Most Wanted to Burnout Paradise z inaczej „pomalowanym” miastem i prawdziwymi markami samochodów.
Po tej straszliwej konstatacji staje się jasne, że Electronic Arts wyraźnie skończyły się pomysły na rozwój serii. Sięganie do ogranych chwytów, i to tak oczywiste, w każdej innej grze traktuję jako samobója czy wręcz przegraną walkowerem. Na nowe Most Wanted można jednak spojrzeć na dwa sposoby. Pierwszy z nich prowadzi do stwierdzenia, że oto pazerny wydawca próbuje wcisnąć graczom produkt o doskonale kojarzonej i dobrze wspominanej nazwie, będący w rzeczywistości zrzynką z zupełnie innej produkcji. Druga, zdecydowanie mniej agresywna i bliższa temu, co myślę po spędzeniu z tą produkcją mnóstwa czasu, brzmi: „Hej, to Criterion Games, oni nie robią słabych gier”.
W odróżnieniu od jej starszego „imiennika” w nowej propozycji EA nie ma żadnej fabuły. Nie uświadczymy tu aktorskich popisów, a przed maskami samochodów nie paradują modelki. To samochodowy sandbox, w którym gracz ma stuprocentową swobodę w podejmowaniu decyzji, ograniczoną jedynie koniecznością uzbierania tzw. speed points, służących do odblokowania opcji zmierzenia się z dziesięcioma różnymi samochodami z listy Most Wanted. To, gdzie pojedziemy, w jakim aucie zasiądziemy i który wyścig rozegramy, zależy wyłącznie od nas.
W mieście w różnych punktach stoją samochody, do których wystarczy podjechać i nacisnąć przycisk, by się do nich przesiąść. W sumie w ten sposób można odszukać nieco ponad 40 aut, które sukcesywnie pojawiają się na liście w podręcznym menu. Rozwiązanie to wyklucza konieczność ponownego dojazdu do konkretnego modelu. Wystarczy wybrać go z menu i natychmiast następuje podmiana. To zupełna nowość w serii, niekoniecznie w guście każdego fana, ale w rzeczywistości wygodne i przede wszystkim szybkie rozwiązanie.
Dla każdego z modeli samochodów przewidziano pięć wyścigów. Jeden na poziomie łatwym, dwa na średnim i dwa na trudnym. Niby to niewiele, ale pomnożone przez liczbę dostępnych aut daje całkiem zadowalający wynik, a przede wszystkim skłania do korzystania ze wszystkiego, co przygotowali autorzy, a nie wyboru jednego czy dwóch ulubionych pojazdów. Celem zmagań są oczywiście wspomniane wcześniej speed points, ale także możliwość zdobycia ulepszeń auta, które potem da się w dowolnej chwili wykorzystać czy zmienić. Nawet podczas samego wyścigu, o ile ktoś dysponuje trzecią ręką i małpią zręcznością. Nie każdemu takie rozwiązanie się spodoba, ale nie ma co się oszukiwać – cykl Need for Speed, z wyjątkiem Shiftów, nigdy nie miał ambicji być realistycznym symulatorem. Od zawsze są to tylko, a może aż, niezłe „arkadówki” i rozwiązania zastosowane w tej części nie powinny nikogo rozsądnego a priori odrzucić. Możliwość zmiany opon z fabrycznych na terenowe czy szosowe, zamontowania dwóch rodzajów nitro lub zwiększenia wytrzymałości nadwozia i kilku innych elementów to bardzo skromna pomoc w stosunku do oferty konkurencji. Gdy się jednak zastanowić nad istotą rozgrywki, zamieniającej się najczęściej w istne destruction derby, fakt potraktowania tuningu nieco po macoszemu staje się zrozumiały.
Bo Most Wanted, dokładnie tak jak Burnout Paradise, to w dużej mierze gra nastawiona na totalną rozwałkę, podkreślaną zwolnieniami animacji i specjalnymi ujęciami kamery w przypadku kraks. W trakcie wyścigu nie liczy się jedynie to, kto szybciej dojedzie do mety, ale również spychanie oponentów i taranowanie ich, za co też otrzymujemy punkty. To, co w Hot Pursuit było subtelnym dodatkiem, teraz nabrało pełnej mocy. Już nie tylko stawiamy czoła ścigającym nas radiowozom, ale wyżywamy się na wszystkim, co nawinie się przed maskę. Oczywiście starając się jednocześnie unikać zderzeń z neutralnymi pojazdami. Blacha karoserii deformuje się, wypadają szyby – autorzy przygotowali całkiem niezły model wizualnych zniszczeń – możemy nawet stracić opony, co odbija się choćby na osiąganej szybkości i manewrowości. W sukurs w takim przypadku przychodzą porozmieszczane przy drodze warsztaty. Wystarczy przez taki przejechać, by natychmiast naprawić wszystkie szkody i na dodatek zmienić kolor nadwozia. Przypomnijcie sobie, gdzie rozwiązano to w identyczny sposób. No właśnie: w Burnout Paradise.
Model jazdy to czysta zręcznościówka, ale mam wrażenie, że bez tendencji do przesadnego driftu na kilometr. Owszem, driftuje się łatwo i właśnie w ten sposób pokonuje przy pełnej prędkości większość zakrętów, ale względem chociażby takiego Hot Pursuit zostało to trochę ograniczone. W pierwszym kontakcie z grą zdecydowanie też przeszkadza zbyt wrażliwe sterowanie, do którego trzeba się przyzwyczaić. Niestety, twórcy nie przewidzieli w opcjach ustawienia jego czułości.
Wyścigi w Most Wanted są pełne emocji, tego nie sposób im odmówić. Jest dokładnie tak jak w Burnout Paradise – chwila nieuwagi i już z pełną mocą walimy w postronne auta. Co ważniejsze, nie wszystkie zawody mają miejsce na normalnych drogach. Część z nich odbywa się na placach budowy, na plaży czy w piętrowych garażach. Istnieją także takie, w których na przykład na danym odcinku trzeba utrzymać lub przekroczyć wymaganą średnią prędkość. Nie powoduje to szybkiego zmęczenia grą, powiedziałbym nawet, że wręcz przeciwnie. W związku z tym, że na poziomie trudnym naprawdę nie jest łatwo, dopadł mnie syndrom powtarzania do upadłego lub przynajmniej do czasu, kiedy w końcu przyjadę pierwszy. A kiedy to się udało, chciałem jeszcze. Dokładnie tak jak przy Burnoucie, którego – co tu dużo mówić – niezwykle sobie cenię. Przy okazji, aby rozpocząć wyścig, trzeba podjechać autem w stosowne miejsce i nacisnąć jednocześnie gaz i hamulec. Znamy to już z... tak, tak, zgadliście.
Chciałbym także pochwalić Criterion za przygotowanie dla każdego, dosłownie każdego, wyścigu odmiennych animacji, które można obejrzeć przed startem. Niektóre z nich są raczej zwyczajne, część trochę zwariowana, a część zupełnie odlotowa, prezentując wręcz narkotyczne wizje. Muszę przyznać, że to bardzo interesujące doświadczenie.
Wzorem Burnouta poza wyścigami warto także pozwiedzać miasto i poszukać różnych atrakcji. Tak jak w Paradise na zniszczenie czeka tu grubo ponad sto bilboardów i co najmniej tyle samo bram wjazdowych. Warto też gnać na złamanie karku, bo naszą prędkość rejestrują poustawiane tu i ówdzie fotoradary, dzięki czemu można popisać się przed znajomymi za sprawą obsługującego czynione w grze postępy Autologa. Fajnie, że twórcy dają graczom dodatkowe zajęcie, ale malkontenci stwierdzą, że przecież to już było. I będą mieli rację. Pamiętam, że w Burnoucie szukanie tych „znajdziek” sprawiało mi ogromną frajdę. Zupełnie jednak nie chciało mi się robić tego samego po raz drugi w NFS-ie. Gdyby tak wymyślono coś nowego...
Rozwałki w zwykłych wyścigach to jedno, ale starcia z bossami z listy Most Wanted to nieco inne doświadczenie. Po pierwsze – przy każdej powtórce oponent zachowuje się dokładnie tak samo, a jakby tego było mało, sztuczna inteligencja zwyczajnie oszukuje. Skoro mamy do czynienia ze zręcznościówką, to przymknijmy na to oko w imię jeszcze większych emocji, niemniej rakietowa szybkość bossów przy naszym najmniejszym nawet potknięciu bywa frustrująca. Ponadto goniąca nas policja (która notabene pojawia się prawie za każdym razem przy dowolnym wyścigu) raczej nie zwraca zupełnie uwagi na bossa i robi za „przeszkadzajkę” wyłącznie w przypadku gracza.
Wygrana w wyścigu z jednym z dziesięciu bossów nie powoduje bynajmniej automatycznego zdobycia jego auta. Identycznie jak w Burnoucie musimy jeszcze takiego koleżkę staranować gdzieś przy najbliższej okazji. Samochody z listy Most Wanted podlegają potem dokładnie takim samym regułom jak te zwyczajne: pięć wyścigów i możliwość tuningu.
Miasto Fairhaven i jego okolice nie są przesadnie duże. Po kilku godzinach zabawy znamy na pamięć większość głównych tras. Pozostaje odkrywanie interesujących, niewielkich lokacji, jak cmentarzysko samolotów czy kanały deszczowe. Szkoda, że tego typu miejscówek jest raczej niewiele. Trudno za to przyczepić się do oprawy audiowizualnej. Zmienny cykl dobowy co prawda dzisiaj nie robi już wielkiego wrażenia, ale zawsze miło, gdy nie musimy stale patrzeć na tylko jeden rodzaj oświetlenia. Ponadto twórcy zdecydowali się pokazać wirtualny świat tuż po wielkiej ulewie, stąd na drogach pełno kałuż, w których odbija się otoczenie. Do odgłosów wydawanych przez silniki nie sposób się przyczepić – dźwiękowcy wykonali swoją pracę nadzwyczaj dobrze.
Tryb wieloosobowy wydaje się dość specyficzny. Kolejność imprez jest losowana na początku każdego „meczu” i może składać się z wyścigu, zawodów driftingu, taranowania oponentów lub wykonywania najdłuższych skoków. Trzeba mieć oczy dookoła głowy, bo czasem umiejętne staranowanie kończy przygodę w danej dyscyplinie. Na każde zawody należy też dojechać, nieraz przez całe miasto, co stwarza kolejną okazję do taranowania. Agresywne zachowanie i udane wykonywanie poleceń gry przynosi korzyść w postaci kolejnych speed points. Wyścigi niebędące destruction derby, a jednocześnie wymuszające nieustającą walkę z innymi nie każdemu przypadną do gustu. Na początku bawiłem się nieźle, podobała mi się pełna swoboda, na jaką gra pozwala, ale na dłuższą metę ciągłe oklepywanie cudzych karoserii męczy.
Nie da się ukryć, że Need for Speed: Most Wanted jest grą wtórną prawie pod każdym względem. Criterion Games po prostu połączyło ze sobą marki Burnout i NFS. Z tym, że podtytuł Most Wanted nie ma żadnego związku z kultowym poprzednikiem i jest zwyczajnym chwytem marketingowym. Co nie znaczy, że to gra słaba czy nawet przeciętna. Brytyjska firma po prostu nie schodzi poniżej pewnego poziomu wykonania i w tym przypadku udowadnia, że jest jednym z najlepszych na świecie deweloperów zajmujących się gatunkiem gier wyścigowych. Można mieć ambiwalentne odczucia co do pomysłu autoplagiatu i uczynienia z marki NFS kolejnego Burnouta, czy też może na odwrót, ale tytuł ten potrafi dostarczyć wielu godzin emocjonującej zabawy. Tyle że o przełomie na miarę oryginalnego MW czy Burnouta Paradise nie ma mowy.