Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Recenzja gry 21 listopada 2011, 12:54

autor: Amadeusz Cyganek

Tak się robi platformówki! - recenzja gry Rayman Origins

Dwuwymiarowa platformówka z Raymanem w roli głównej to szalony powrót do klasyki gatunku. Czy udany? Na to pytanie odpowiadamy w recenzji Rayman Origins.

Recenzja powstała na bazie wersji X360. Dotyczy również wersji PS3

Choć w ostatnich latach wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że platformówki powoli odchodzą do lamusa, od kilkunastu miesięcy możemy obserwować niespodziewany renesans tego gatunku, możliwy głównie dzięki ofensywie kanałów dystrybucji sieciowej przeznaczonej zarówno dla pecetów, jak i konsol. Dawno jednak nie mieliśmy już do czynienia z klasycznymi „platformerami” stojącymi w jednym szeregu z największymi, pudełkowymi hitami. Rayman Origins ma zapoczątkować nowy trend – jeśli jego kontynuacja nastąpi w takim stylu, to z niecierpliwością czekam na dalszy rozwój sytuacji.

Wyglądało na to, że marka Raymana z każdym kolejnym rokiem systematycznie będzie rozmieniana na drobne. Ślad po fantastycznych przygodach uszatego bohatera opowiedzianych w trzech częściach niesamowitego cyklu jawił coraz mniej wyraźnie – wariackie minigierki z szalonymi Kórlikami to chyba nie było to, na co czekali wierni fani serii stworzonej od podstaw przez Michela Ancela. Zamiast pełnoprawnej kontynuacji Ubisoft wyszykował klasyczną i prostą platformówkę – okazuje się, że to wybór niezwykle trafiony.

Rayman: Origins to bowiem rozbudowana (jak na ten gatunek) gra oparta na tych samych zasadach, jakimi rządziły się staroszkolne, szalenie przyjemne platformówki. Akcja tej produkcji rozgrywa się na tzw. Rozdrożu Marzeń – miejscu, które jawi się jako kreskówkowy i zupełnie odrealniony, acz bogaty folder turystyczny. Podczas całej przygody trafiamy bowiem zarówno do gorącej dżungli, w której nie brak niebezpiecznych, szybkich wodospadów i gęstej roślinności, jak i do krainy skutej lodem, w której na każdym kroku czyhają niezbyt przyjemne i wyjątkowo mroźne zasadzki. Amatorzy podniebnych wrażeń również powinni być zachwyceni – przelotem zwiedzamy bowiem wyjątkową krainę pełną muzyki i dźwięków, za sprawą których Rayman i spółka wyczyniają doprawdy niezwykłe rzeczy. Wodne środowisko także okazuje się interesujące – przemierzając wpław wielkie zbiorniki, stawiamy czoła paskudnym kreaturom, którym matka natura poskąpiła urody. A przecież to ledwie ułamek atrakcji – Michel Ancel i jego ekipa dali niesamowity upust swojej inwencji twórczej, a efekt przerasta najśmielsze oczekiwania. Kapitalnego obrazu całości dopełniają oryginalni przeciwnicy – tak zwariowanego i jednocześnie dziwacznego zestawienia antagonistów nie widziałem już dawno.

Choć nowy Rayman pozornie wygląda jak produkcja skierowana przede wszystkim do najmłodszych odbiorców, odczucie to szybko weryfikuje rosnący z każdą minutą poziom trudności. Mimo że początkowo każdy kolejny etap przechodzi się sam, a zabawa opiera na podstawowych i klasycznych zasadach rządzących platformówkami, z czasem pokonywanie następnych plansz staje się naprawdę sporym wyzwaniem. Wraz z postępami w grze uszaty bohater i jego przyjaciele nabywają nowych umiejętności, które rzecz jasna otwierają przed nami kolejne możliwości w kwestii sposobu prowadzenia rozgrywki. Jakkolwiek skakanie po platformach, szybkie przebieżki oraz zbieranie monet i świecidełek to nadal podstawa zabawy, zaczynamy też stawiać czoła coraz trudniejszym przeciwnikom, unikać zmyślnych zasadzek i pułapek, a skomplikowane mechanizmy wymagają już chwili zastanowienia i krzty kombinatoryki. Wrażenie robi spore zróżnicowanie tempa akcji – spokojne, precyzyjne fragmenty przeplatają się z niezwykle dynamicznymi momentami ucieczek czy pogoni za oddalającym się celem. Nie brakuje także niezobowiązujących etapów strzeleckich – korzystając z usług komara giganta, pozbywamy się kolejnych chmar ptaków i innego latającego tałatajstwa, wsysając znajdujących się na drodze przeciwników lub plując obrzydliwym jadem.

Choć każda następna plansza niesie coraz trudniejsze wyzwanie, twórcy wcale nie starają się uprzykrzać nam zadania – zrezygnowano z limitu żyć, a checkpointy zostały rozmieszczone bardzo rozsądnie i nie wymuszają mozolnego rozgrywania ogromnych fragmentów danego rozdziału. Nie zawsze udaje się przejść do kolejnej krainy, próbując pobić rekord gry na czas – kolejne etapy rozgrywki odblokowywane są po zebraniu odpowiedniej liczby różowych stworzonek potrzebnych do budowy mostów łączących wszystkie lokacje. Mimo iż często musimy wracać do poprzednich poziomów, przeważnie znajdujemy tam coś nowego – nabywane cechy i umiejętności pozwalają penetrować ukryte jaskinie czy ulokowane w niedostępnych do tej pory miejscach znajdźki. Sposobem na uzupełnianie braków w punktacji jest również jak najszybsze pokonanie danego levelu – omijając przeszkody na trasie, staramy się możliwie błyskawicznie osiągnąć jej końcowy punkt, oczywiście w jednym kawałku. Wszystko to sprawia, że Rayman Origins to produkcja, która zajmuje sporo czasu – choć przejście kompletu plansz to zajęcie na 7-8 godzin, chęć odblokowania dosłownie wszystkiego i sprawdzenia każdej atrakcji przedłuża grę do bitych kilkunastu. Pominę już fakt, że nierzadko złapiecie się na mimowolnym odpaleniu tego tytułu choćby na 15 minut, by ponownie zaliczyć swoją ulubioną lokację.

Dzieło Ubisoftu pozwala również na zabawę w kooperacji do czterech osób jednocześnie, bowiem w trakcie rozgrywki oprócz Raymana spotykamy także trójkę innych postaci – dużego niebieskiego stwora Globoksa oraz mikroskopijne, acz piorunująco zwinne Tinsy. Rozrywka ze znajomymi zawiera niesamowity ładunek frajdy, choć pokonywanie kolejnych plansz we czworo sprawia, niestety, spore problemy – na ekranie panuje totalny galimatias, a gracze sami sobie przeszkadzają, wpadając na siebie i spychając na zasadzki. Ciekawie rozwiązano opcję przywracania uczestników do akcji – postacie zamieniają się w szybujące baloniki, które przebić mogą jedynie inni bohaterowie, co upłynnia i znacznie dynamizuje grę.

Moja reakcja, towarzysząca pierwszemu uruchomieniu Raymana, była mniej więcej taka: „Wow! Jak to wygląda!”. Przepiękna, kreskówkowa oprawa sprawia wręcz niesamowite wrażenie. Zaryzykuję stwierdzenie, że to najpiękniejsza pozycja zrealizowana w pełnym dwuwymiarze – animacja wszystkich postaci jest perfekcyjna i dopracowana w każdym calu, a wizualne odczucia ograniczają się do niekontrolowanych ochów i achów. Produkcja Ubisoftu pokazuje, że wcale nie trzeba fotorealistycznej grafiki i efektownych eksplozji, by wywołać pełnię zachwytu – to po prostu techniczny majstersztyk. Nie gorzej prezentuje się również warstwa dźwiękowa, którą tak naprawdę w głównej mierze tworzymy sami. Każda czynność naszego bohatera kwitowana jest odpowiednią sekwencją muzyczną – czy to skok, czy wyeliminowanie wroga, zebranie kolejnych monet, czy też wykonanie skomplikowanej ewolucji. Gdy połączymy to z wyjątkową ścieżką dźwiękową, to efekt końcowy staje się łatwy do wyobrażenia – wszystko po prostu doskonale do siebie pasuje.

Dzieło Michela Ancela i Ubisoftu to rewelacyjna i piekielnie uzależniająca zręcznościówka. Tytuł od samego początku robi świetne wrażenie sporym zróżnicowaniem rozgrywki i prawdziwym artyzmem pod względem technicznym. Niepowtarzalny klimat całości szybko udziela się również graczowi – cały czas ma się poczucie uczestnictwa w szalonej przygodzie, w której wszystko zależy tylko i wyłącznie od nas. Rayman Origins to triumfalny powrót do złotej ery staroszkolnych platformówek, a jednocześnie produkt zwiastujący wysyp podobnych dzieł w niedalekiej przyszłości. Rayman i jego wesoła kompania po raz kolejny pokazali, że warto na nich liczyć!

Amadeusz „ElMundo” Cyganek

PLUSY:

  1. zróżnicowanie rozgrywki;
  2. projekty poziomów;
  3. długość zabawy;
  4. szalony klimat;
  5. oprawa audiowizualna.

MINUSY:

  1. spory chaos w trybie kooperacji.
Recenzja gry The Legend of Zelda: Echoes of Wisdom - Zelda w głównej roli radzi sobie świetnie
Recenzja gry The Legend of Zelda: Echoes of Wisdom - Zelda w głównej roli radzi sobie świetnie

Recenzja gry

Nintendo w najnowszej odsłonie kultowego cyklu postanowiło zabawić się formułą i namieszać w kanonie. W Echoes of Wisdom to księżniczka Zelda ratuje świat przy pomocy własnego zestawu magicznych sztuczek - i wychodzi jej to bardzo dobrze!

Recenzja Astro Bot - gry, która dała mi czystą frajdę od samego początku aż po napisy końcowe
Recenzja Astro Bot - gry, która dała mi czystą frajdę od samego początku aż po napisy końcowe

Recenzja gry

Gdybym miał określić Astro Bota w trzech słowach, to powiedziałbym, że to szalenie przyjemna gra. Dlaczego? Bo przypomina nam o zręcznościowych korzeniach gier wideo, kiedy liczył się przede wszystkim fajny gameplay.

Ja nawet nie lubię e-sportu, a wciągnąłem się bez reszty. Recenzja Nintendo World Championships: NES Edition
Ja nawet nie lubię e-sportu, a wciągnąłem się bez reszty. Recenzja Nintendo World Championships: NES Edition

Recenzja gry

Okazuje się, że można sprzedać tę samą grę po raz czwarty, jeśli zrobi się to dobrze. Nintendo World Championships: NES Edition wciąga bez reszty, a aspekt rankingów online sprawia, że rywalizacja nabiera jeszcze więcej rumieńców.