autor: Przemysław Zamęcki
Battlefield: Bad Company 2 - recenzja gry
Parszywa Kompania spod znaku Battlefield powraca. Jest lepsza, ładniejsza, a na dodatek mówi po polsku. I to jak mówi!
Recenzja powstała na bazie wersji PC.
W jaki sposób najlepiej zainwestować 23 miliony dolarów? Najpierw trzeba być odpowiednio przewidującym i nawiązać współpracę z obiecującym szwedzkim deweloperem. Potem wykupić większość posiadanych przez niego udziałów, a na koniec, za wymienioną powyżej kwotę przejąć całkowitą kontrolę nad zdolnym i ambitnym zespołem. Sztokholmskie Digital Illusions CE (DICE) w ten właśnie sposób weszło do wielkiej rodziny Electronic Arts, która nie raz pokazała, że jak mało kto potrafi zjeść, przeżuć i w końcu wypluć. Na szczęście Szwedzi doskonale dają sobie radę i nie przestają zadziwiać coraz lepszymi produkcjami. Battlefield: Bad Company 2 trafia na rynek w jakiś czas po bestsellerowym Call of Duty: Modern Warfare 2, więc od porównań, choćby nawet nie wiem jak bardzo się chciało, uciec się nie da.
Kampania
Nie ma chyba gracza, który by kiedyś nie słyszał o serii Battlefield. Zarówno wśród pecetowców, jak i konsolowców cieszy się ona ogromnym uznaniem, choć przychylność ta wynika przede wszystkim ze świetnego trybu multiplayer. Kampania dla pojedynczego gracza składała się albo z dziwnego zlepku kilkunastu misji (Modern Combat), albo z czegoś, co w założeniach miało być satyrą na wojsko, a wyszedł teatr telewizji z gadającymi głowami i wielkimi mapami, których przejechanie wszerz i wzdłuż zabierało mnóstwo czasu. Niemniej jednak, czterech sympatycznych dżentelmenów z pierwszego Bad Company trafiło do serc graczy na tyle, by DICE dało im jeszcze jedną szansę.
Po zabawie w poszukiwaczy złota Parszywa Kompania zostaje wysłana z misją zdobycia pewnej potężnej broni. Ponownie wskakujemy więc w skórę Prestona Marlowe’a i przez kolejnych siedem godzin zabawy przychodzi nam znosić towarzystwo wyszczekanego Sweetwatera, nadpobudliwego Haggarda i sierżanta Redforda, który porzucił już nadzieję na spokojne dotrwanie do emerytury. Oczywiście, nie wszystko idzie tak, jak to sobie zaplanowały gryzipiórki z dowództwa i już w kolejnej misji lądujemy w Boliwii, szukając zaginionego agenta. Okoliczności przyrody zmieniają się jak w kalejdoskopie. Raz brniemy po kolana w śniegu, by za moment chłonąć wilgotne powietrze południowoamerykańskiej dżungli, a chwilę później prażyć się na spalonej słońcem pustyni. Autorzy nie silili się przy tym na wyszukaną fabułę i zaserwowali standardowy zestaw większości strzelanin, w których uganiamy się za złymi facetami, chcącymi zniszczyć Amerykę. Osoby, które wcześniej ukończyły kampanię w Modern Warfare 2, co najmniej kilka razy doznają deja vu. Inną sprawą jest, że Infinity Ward też nie siliło się zbytnio na oryginalność, ale przejście obu gier według kolejności pojawienia się ich w sklepach może pozostawiać wrażenie zapożyczenia tego i owego przez ekipę DICE. To i podobieństwo niektórych misji, to właściwie jedyny element Bad Company 2 zbieżny z dziełami konkurencji.
Aby jednak w pełni pokazać, czym jest tryb dla pojedynczego gracza w najnowszym Battlefieldzie, nie rezygnujmy z dalszych porównań. Pozwoli to unaocznić, że dwie zbliżone w końcu gatunkowo gry mogą operować zupełnie innymi środkami do osiągnięcia zamierzonego celu.
Cechą charakterystyczną pierwszej części BFBC był humor. Tym razem nieco podcięto skrzydełka osobom odpowiedzialnym za dialogi, co w ogólnym kontekście odbioru gry okazało się jak najbardziej słusznym wyborem. Jednocześnie nie jest tak, że nagle z czterech zabawnych kolesi zrobiono pompatycznych ważniaków wygłaszających do gracza kazania o słuszności ukarania wszystkich „bad guys” w tej części Drogi Mlecznej. Panowie z Parszywej Kompanii nabrali jedynie nieco więcej ogłady towarzyskiej, choć język wciąż mają giętki i w prostych, żołnierskich słowach przekazujący to, co pomyśli głowa. Nieco weselej robi się w czasie pogawędek pomiędzy strzelaniem, wystarczy jedynie przystanąć obok i poczekać, a dowcipy i ciekawe porównania zaczną sypać się jak z rękawa. To miła odmiana po pretensjonalnie poważnym Modern Warfare 2.
Po efekciarskim, bombastycznym przepychu zaserwowanym przez ostatnie Call of Duty, Battlefield: Bad Company 2 wydaje się dość zwyczajny. Teatr telewizji z „jedynki” zastąpiły nieźle wyreżyserowane scenki przerywnikowe. W trakcie misji raczej nie obserwujemy jakichś wybitnie dramatycznych wydarzeń. Robimy swoje, kosimy tabuny nieco otępiałych przeciwników, których sztuczna inteligencja nie zawsze jednak radzi sobie najlepiej. Ta odpowiedzialna za zachowanie naszych kompanów też nie za bardzo – zdarza się, że stoją sobie bezczynnie lub wymieniają przez kilka minut ogień z jedynym pozostałym przy życiu przeciwnikiem, dopóki sami nie wkroczymy do akcji i go nie zlikwidujemy. Monumentalizm CoD-a zderza się więc z umiarkowaniem i oszczędnością Battlefielda – moim zdaniem, to ten drugi tytuł wychodzi z tej potyczki zwycięsko. A przy tym jest bardziej realistyczny. MW2 razi sztucznością, w Bad Company 2 wszystko ma co najwyżej swoje miejsce i czas.
DICE nie bez powodu chwali się swoim silnikiem graficznym o nazwie Frostbite. Jego możliwości pokazano już w pierwszej części BFBC, jednak tam ze względu na ogromne oskryptowanie nie wypadł aż tak efektownie, jakby się chciało. Programiści mieli sporo czasu na jego usprawnienie i to, co widzimy w „dwójce”, prezentuje się o wiele lepiej. Mimo wszystko destrukcji nie można jeszcze czynić wszędzie, bo zdarzają się miejsca odporne nawet na uderzenie bomby atomowej.
Wyżej wspomniałem o podobnych misjach w serii Modern Warfare i grze Bad Company 2. Aby jednak nie psuć nikomu przyjemności z samodzielnego poznawania fabuły, wspomnę tylko o bombardowaniu przy pomocy UAV (w MW ostrzał odbywał się z pokładu samolotu AC-130) czy posyłaniu do piachu bandziora zasłaniającego się zakładnikiem. W trybie kampanii wykorzystanie wszystkich gadżetów, czy to broni, czy też pojazdów, ma jednak swoje uzasadnienie faktem późniejszego ich użycia w trakcie rozgrywki sieciowej. Taka forma szkolenia. Krótko mówiąc: zobacz, co ta zabawka potrafi i rób wszystko, aby w mutliplayerze móc się nią pobawić w równie wyrafinowany sposób.
Szwedzi zdali sobie sprawę, że nieco przesadzili z wielkością map w kampanii w pierwszej części. Postanowili to naprawić i w rezultacie (z jednym wyjątkiem) przygotowane misje to klasyczne „rękawy”. Wchodzimy z jednej strony, strzelamy i wychodzimy z drugiej. Uproszczenie to poskutkowało zintensyfikowaniem wrażeń u gracza, nadaniem szybszego tempa zabawie i nieco większą liczbą skryptowanych wydarzeń. Bez obaw, nie ma ich aż tyle co w MW, choć w większości są dostrzegalne przy pierwszym podejściu do zabawy.
Koniec wieńczy dzieło. W tym przypadku owym końcem jest znakomicie przygotowana polonizacja gry. Udział w niej wzięli przede wszystkim Cezary Pazura, który wcielił się w rolę Sweetwatera i Mirosław Baka użyczający głosu Haggardowi. Zresztą EA chwali się tym, gdzie tylko może. I słusznie. To, co teraz napiszę, czynię niezwykle rzadko, ale aktorzy spisali się na medal. No, może z wyjątkiem tego, wcielającego się w łysego rosłego zbója, który cienkim głosikiem zaciąga jak kresowiak – wiem, to niby ma stanowić alternatywę dla wyraźnie rosyjskiego akcentu w angielskiej mowie, ale efekt końcowy jest mocno niezadowalający. Pozostali panowie odpowiednio wczuwają się w wypowiadane kwestie i to bez zbędnego, a niestety nagminnego, akcentowania tekstu, jakby ten miał trafiać do siedmiolatków. Może czasem trochę szkoda, że pan Czarek najwidoczniej tak przyzwyczaił się do swojej roli w 13 Posterunku, że już chyba na zawsze będzie mówił w ten sam sposób – jednak o dziwo, w grze to kompletnie nie przeszkadza. Zresztą, co ja będę niepotrzebnie kadził. Uważam, że to, co obecnie zrobiła ekipa lokalizacyjna Bad Company 2, to mistrzostwo świata i okolic. Kropka. Warto jednak, abyście wiedzieli, że zarówno przy instalacji, jak i potem w głównym menu możecie wybrać i pełną polską wersję, i angielską z polskimi napisami lub bez. Acha, nie dawajcie gry do rąk osobom wrażliwym na tzw. brzydkie wyrazy. Od samego początku z ekranu wylewa się podwórkowa łacina.
Dźwiękowo gra wypada wyśmienicie i nie inaczej jest w przypadku oprawy graficznej. Co prawda dżungla może nie prezentuje się na poziomie Crysisa, jednak wygląd modeli, ich animacja, wszelkie filtry graficzne, możliwość rozwałki otoczenia i wybuchy dają niesamowitą frajdę. Pole widzenia jest bardzo duże, nic się znienacka nie dorysowuje. I to za relatywnie małą cenę, ponieważ gra na najwyższych ustawieniach graficznych powinna działać w miarę płynnie nawet na sprzęcie ze średniej półki.
Multiplayer
Nie było chyba do tej pory nikogo, kto kupił którąś z wcześniejszych część serii wyłącznie z powodu chęci przejścia kampanii dla pojedynczego gracza. A jeśli nawet ktoś taki się trafił, no cóż… wyrazy współczucia. Bad Company 2 jako pierwsza gra z rodziny Battlefieldów zrywa z przeszłością i nadaje się nawet na znakomity zakup dla kogoś, kto nie ma ochoty rywalizować w sieci z wieloletnimi FPS-owymi wyjadaczami. Jeżeli jednak chciałby spróbować swoich sił, to ma doskonałą okazję, aby to uczynić.
DICE przygotowało jak na razie dziesięć map do trybu wieloosobowego. Zimową scenerię Portu Valdez mogli podziwiać wszyscy użytkownicy wersji beta. W pełnej grze doszły także inne zimowe mapki: Biała Przełęcz i rozgrywana w nocy Zatoka Nelsona. Z pewnością gracze polubią pustynne klimaty Portu Arica, świetnie opracowanej Pustyni Atakamy, na której pośrodku miasteczka leży zasypany w piasku wrak wielkiego okrętu czy prześlicznego, zagruzowanego dworca na mapie Kanał Panamski. Zabawę w zielonych otoczeniach gwarantują chyba jak dotąd najmniej ciekawa Isla Innocent, fantastyczna Laguna Alta i Laguna Presa z górującą nad jeziorem olbrzymią tamą oraz mój ostatni faworyt, czyli Valparaiso, na której jeden Bradley jest w zasadzie kluczem do zwycięstwa.
W multiplayerze, podobnie zresztą jak i w singlu, niektóre mapy zostały przycięte po bokach, co z jednej strony przyczyniło się do zwiększenia tempa rozgrywki, z drugiej zaś trochę ograniczyło pole manewru. Przede wszystkim pojazdom. Skoro do wrogiej bazy prowadzą dwie idące równolegle drogi, to bez porządnej osłony, a przy skutecznym oporze przeciwników nie ma szans na przebicie się. Ponadto w drugiej części wprowadzono możliwość samodzielnego dołączania do konkretnej drużyny, co jest wyraźnym postępem w stosunku do automatu z „jedynki”.
Wojna w multiplayerze jeszcze nigdy nie była tak piękna i tak intensywna. Szkoda tylko, że DICE chyba nie do końca przemyślało balans postaci. W BFBC2 możemy zagrać jedną z czterech klas: szturmowcem, mechanikiem, medykiem lub zwiadowcą. Każdy gracz w miarę postępów zdobywa punkty zwiększające jego stopień wojskowy i odblokowujące nową broń, gadżety lub zdolność wpływającą na przykład na jakość pancerza czy siłę ostrzału pojazdu. Nieprzemyślany balans dotyczy w zasadzie przede wszystkim klasy medyka, która nie dosyć, że na starcie dysponuje potężną siłą ognia, to jeszcze chyba najłatwiej zdobywa punkty poprzez rozrzucanie apteczek i defibrylację partnerów. Wynikiem tego są biegające wokół tabuny sanitariuszy i walające się wszędzie pakiety pierwszej pomocy.
Do dyspozycji graczy oddano cztery tryby zabawy: Drużynowy Deathmatch, Drużynową Gorączkę (te dedykowane są raczej zawodom klanowym) oraz klasyczny Podbój polegający na zdobywaniu i utrzymywaniu punktów kontrolnych a także zwykłą Gorączkę, znaną już z poprzedniego BFBC. W tej ostatniej zadaniem jednej strony jest zniszczenie kilku przekaźników, drugiej zaś – ich obrona. Część map jest wspólna dla obu tych trybów, część wykorzystuje tylko jeden z nich, choć jeśli wierzyć zapewnieniom EA, firma zamierza w przyszłości udostępniać zarówno nowe mapy, jak i pracować nad przystosowaniem ich do obu trybów rozgrywki.
Poza tym i dość ospałym działaniem wyszukiwarki serwerów raczej nie mam do multiplayera zastrzeżeń. Bawiłem się po prostu wyśmienicie i absolutnie nie odczuwam żadnego znużenia. DICE po raz kolejny udowodniło, że jest firmą produkującą najlepsze strzelaniny sieciowe, w które potem gra się latami. Na horyzoncie nie widać żadnego konkurenta, który w tej klasie mógłby ze Szwedami godnie rywalizować. Wojna plus pojazdy równa się Bad Company 2.
Nowy Battlefield jest grą znakomitą. Daje mnóstwo frajdy w trybie dla pojedynczego gracza, który z powodzeniem może konkurować z single playerem z Modern Warfare 2 i jeżeli go nie przewyższa, to na pewno mu dorównuje. Jednocześnie deklasuje rywali wspaniałym multiplayerem. Jakieś siedem godzin bardzo dobrej kampanii i wiele dni wystrzałowego sieciowego zmagania to chyba najlepsza zachęta do sięgnięcia do portfela. Kupować i grać. Do czasu wydania Battlefielda 3 raczej nic innego o tym samym kalibrze FPS-owych doznań nas nie zaskoczy.
Przemek „g40st” Zamęcki
PLUSY:
- krótka, ale treściwa kampania single player;
- zintensyfikowanie rozgrywki poprzez zmniejszenie wielkości poziomów;
- rezygnacja z większości skryptów warunkujących sposób destrukcji otoczenia i wprowadzenie prawdziwej dewastacji;
- oprawa graficzna i dźwiękowa;
- znakomita polonizacja;
- usprawniony względem poprzednika, wyśmienity tryb multiplayer.
MINUSY:
- słaba sztuczna inteligencja przeciwników i kompanów w trybie kampanii;
- mapy w multiplayerze mogłyby w kilku przypadkach być ciut większe, umożliwiając w ten sposób więcej ciekawych rozwiązań taktycznych;
- nie do końca przemyślany balans dostępnych klas;
- powolna, póki co, wyszukiwarka serwerów.