Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM

Stygian: Reign of the Old Ones Recenzja gry

Recenzja gry 6 listopada 2019, 16:30

autor: Michał Pajda

Recenzja gry Stygian: Reign of the Old Ones – LoveCraft nie chce umrzeć

Stygian: Reign of the Old Ones to jedna z tych gier, które pokochasz i znienawidzisz jednocześnie – musisz tylko lubić gęsty klimat mitologii Lovecrafta i, podobnie jak ja, natrafić na poważne błędy, przez które zwątpisz w możliwość ukończenia historii.

Recenzja powstała na bazie wersji PC.

Nie należę do zagorzałych czcicieli (kultystów?) uniwersum wykreowanego przez Howarda Phillipsa Lovecrafta. Niemniej jednak przy grach czerpiących garściami z mitologii Cthulhu – z niewybitnymi Call of Cthulhu i The Sinking City na czele – bawiłem się nieźle. Skłamałbym jednak, że na Stygian: Reign of the Old Ones czekałem z wypiekami na twarzy. Miałem wątpliwości, czy kolejna, inspirowana demonami zrodzonymi w umyśle wspomnianego powieściopisarza gra – tym bardziej stworzona przez nieznane dotąd studio, Cultic Games – sprosta moim przecież niewygórowanym oczekiwaniom. Koniec końców okazało się, że Stygian: Reign of the Old Ones to gra o potężnym potencjale, który marnuje się z powodu błędów i stanu technicznego gry.

PLUSY:
  1. sugestywnie brudny świat gry przełamany kolorową oprawą wizualną;
  2. rozbudowany kreator postaci;
  3. ciekawi bohaterowie i ich historie;
  4. zdarzenia niby-losowe, ale zaskakujące i satysfakcjonujące;
  5. system dialogów.
MINUSY:
  1. potężne zwiechy w grze wydłużające grę trzy lub nawet czterokrotnie;
  2. za niektóre wybory jesteśmy karani ekranem game over;
  3. nieintuicyjny ekwipunek;
  4. niepotrzebny crafting;
  5. pomniejsze błędy z poruszaniem się bohatera i towarzyszy.

Dobre złego początki

Początek przygody w debiutanckiej produkcji deweloperów z Cultic Games prezentuje się jednak nad wyraz optymistycznie – dobre wrażenie robi rozbudowany kreator postaci. Nic nie stoi na przeszkodzie, aby wybrać jednego z kilku gotowych bohaterów przygotowanych przez autorów gry, niemniej jednak o wiele ciekawiej jest stworzyć własnego protagonistę od zera. Określamy bowiem jego imię, płeć, wiek i wygląd, a także system wartości (jest ich sześć: od nihilisty do materialisty, i każda z cech wpływa na ogólna ocenę „poczytalności” danej postaci) oraz jedną z ośmiu klas determinujących specjalności bohatera (żołnierz skupia się na rozwoju umiejętności przetrwania, strzelania i walki bronią białą, arystokratom łatwiej jest rozwijać sztukę prowadzenia dyskusji, wiedzę naukową i okultystyczną itd.). W dodatku każda z klas ma jeszcze 4 dodatkowe podklasy wpływające na statystyki, a te ostatnie możemy jeszcze na końcu zmodyfikować... Możliwości jest naprawdę mnóstwo. To prawdziwy raj dla miłośników kreowania bohaterów w grach wideo.

Tak wygląda walka – przyznajcie, że gra ma ciekawy koncept.

Przygodę rozpoczynamy od pobudki w miejscowym barze, Old Eel – w leżącego na łóżku protagonistę wpatruje się nieprzyjemny typ, którego w grze określamy mianem Ponurego Człowieka. Jegomość ten szybko ucieka, a wszystko okazuje się sennym koszmarem. Obsesyjna chęć odszukania nieproszonego gościa szybko staje się jednym z motorów napędowych dla fabuły – przynajmniej na początku, ponieważ po chwili odchodzi na dalszy plan i pozostaje tłem dla późniejszych zadań. A te są różnorodne i w ani jednym przypadku nie miałem wrażenia, że konsumujemy odgrzewanego kotleta.

W tle głodny redaktor GRYOnline.

Intrygujące są tu nie tylko postaci drugoplanowe i tajemnice, które skrywają, ale również wydarzenia, w które zostajemy przez nich wplątani. Fabułę po prostu chce się odkrywać kawałeczek po kawałeczku, delektując się każdym kolejnym zadaniem pobocznym. A te aktywują się samoczynnie, sprawiając przesympatyczne wrażenie losowości.

Duża szansa na świetną grę

Nibylandia? Pani, to w drugą stronę!

Co ciekawe, nie jesteśmy w stanie zrealizować wszystkich celów pojawiających się w dzienniku gry przy jednym podejściu – związane jest to nie tylko z decyzjami podejmowanymi przez bohatera, ale i... wyborem protagonisty na początku zabawy. Szkoda tylko, że wybory w grze mają znaczenie wyłącznie w pierwszej połowie poznawanej historii. Wraz z postępami w fabule decyzje tracą swą ważność. W dodatku jeśli wybierzemy opcję dialogową zgodną z naszym sumieniem, często okazuje się ona niewłaściwa i prowadzi do ekranu końca gry. Być może twórcy chcieli w ten sposób ukazać, jak postępuje utrata wolnej woli protagonisty.

Kolejnym atutem produkcji jest oprawa wizualna gry. Specyficzna kreska nadaje całej historii brudnego i mrocznego charakteru i to pomimo faktu, że jest przesycona kolorami, a groteskowe animacje bohaterów przypominają nieco... „koślawe” Fallout: Shelter? Przerywniki filmowe też są interesujące. Szczególnie, że dostrzeżemy w nich przeplatające się artystyczne style, przez co potęgowane jest wrażenie odklejania się od rzeczywistości bohaterów (a to bardzo ważne z punktu widzenia fabuły, która popycha nas w otwarte ramiona szaleństwa).

Z tych elementów złożymy ustrojstwo do rozmawiania z mózgami. Serio...

Urzekły mnie także rozmowy bohaterów, czy pomysł, w którym część linii dialogowych zasłaniana jest przez wewnętrzne podszepty protagonisty (co nierzadko utrudnia rozmawianie i wybieranie słusznych odpowiedzi w konwersacji). Może to nawet doprowadzić do bójek, które zresztą wykonano w Stygian całkiem solidnie (gdyby nie fakt, o którym przeczytacie poniżej).

Walka przypomina tę znaną z Heroesów; bohaterowie poruszają się po hexach, wykorzystując do przemieszczania się i ataków punkty akcji. Proste? Możliwe, ale rzucanie zaklęć, strzelanie z broni palnej i kombinowanie z przemieszczaniem się, aby zmaksymalizować efektywność każdego ruchu (szczególnie, gdy przeciwnik jest silniejszy, a sytuacja taka nie zdarza się rzadko) daje sporo frajdy!

Chcesz utracić poczytalność? Zagraj w Stygian...

Dlaczego więc ocena nie jest wyższa? Stygian: Reign of the Old Ones jest naszpikowane błędami, które dla wielu graczy (szczególnie tych niecierpliwych) zdyskwalifikują grę po mniej niż trzech godzinach zabawy. I nie mówię tu o takich błahostkach jak mało intuicyjny interfejs ekwipunku, którego obsługi należy się nauczyć metodą prób i błędów (niby jest samouczek wyjaśniający podstawy, ale nie wszystkie aspekty są w nim wyjaśnione).

Przymknąć oko mogę również na fakt, iż protagoniści nieszczególnie się nas słuchają – co prowadzi do sytuacji, w których trzeba klikać kilkukrotnie na miejsce, do którego powinni zmierzać bohaterowie (jest to uciążliwe na samym końcu przygody, kiedy stanie w jednym miejscu może prowadzić do zbyt trudnej dla grającego walki). Zdarza się, że postacie maszerują do danego miejsca tyłem (postaci odwrócone są w stronę przeciwną do kierunku marszu, przez co wykonują wybijający z immersji moonwalk), a towarzysze często olewają podążanie za protagonistą, stojąc sobie radośnie w miejscu (i pojawiają się u boku kierowanego przez gracza bohatera dopiero po zmianie lokacji).

Gry są złe i zniszczą Cię!

Ekran ekwipunku wygląda solidnie, ale jego użytkowanie jest nieintuicyjne.

Największą bolączką produkcji są jednak... przycinki. I to nie byle jakie zawieszki. Są to cykliczne, potężne zwiechy, które unieruchamiają całkowicie program – co ma najczęściej miejsce w trakcie walk. Jedna taka zdarzyła się nawet podczas ekranu podsumowania bitki, przez co i tak konieczny był restart (a produkcja nie zdążyła się zapisać), więc zmuszony byłem ponownie toczyć bardzo trudny i frustrujący bój. W efekcie tego grze – której przejście nie powinno zająć więcej niż 15-20 godzin – musiałem poświęcić aż 60 godzin!

Do napisów końcowych dobrnąłem wyłącznie przy ogromnej dozie samozaparcia, powtarzając niektóre walki po kilkadziesiąt razy (przy innych segmentach, jak chociażby zmiana lokacji, autozapis działa nad wyraz dobrze – obawa o stan gry istnieje więc tylko podczas prowadzenia potyczek). Po czasie, mierząc się z tymi samymi fragmentami gry, zacząłem słuchać podcastów, które umilały mi katorżniczą robotę. Potrzeba wiele zapału, aby przebrnąć przez trudne momenty i dotrwać do końca fabuły. Szkoda, bo dzieje się to kosztem niezłej historii i oryginalnego pomysłu na grę.

Problemy z oceną

Długo i intensywnie biłem się z myślami nad oceną. W przypadku Stygian: Reign of the Old Ones okazało sie to ponadprzeciętnie trudne, ponieważ największy problemem produkcji – potężne ścinki skutecznie uprzykrzające zabawę – nie występuje u każdego gracza. Jeśli więc nie natrafisz na tego typu przygody, spokojnie możesz podnieść ocenę do 8.5 – ta gra zasługuje na nią – lub zasługiwałaby – za klimat i inne elementy opisane w recenzji. Jeśli jednak natrafisz na bugi... cóż... Niby da się przez nie przebrnąć, czego jestem przykładem – ale wymaga to ogromnych pokładów cierpliwości i wolnego czasu, na co nie każdego dziś stać. W drugim przypadku Stygian poleciłbym wyłącznie zapaleńcom Cthulhu i ocenił ją na 7, a nawet niżej – bo ciężko przymykać oko na natłok błędów, jeśli wydłużają one sztucznie zabawę o kilkadziesiąt godzin.

Czy warto?

Po Stygian: Reign of the Old Ones warto sięgnąć przede wszystkim, jeśli jest się zadeklarowanym miłośnikiem Cthulhu. Klimat ciężkich i przerażających opowiadań Lovecrafta wylewa się tu z ekranu niczym woda z wyżymanej gąbki. Nie sposób jednak zignorować masy mniejszych i większych problemów i błędów, w tym potworną stabilność gry.

Oczywiście, gry różnie działają na różnych komputerach i być może akurat dla ciebie Wielki Przedwieczny okaże się łaskawszy. Ryzyko jest jednak zbyt wielkie, by z czystym sumieniem polecić tę produkcję graczom niezwiązanym emocjonalnie z twórczością Lovecrafta. Jeśli jednak, jakimś cudem, nie uświadczysz w grze problemów, z którymi ja musiałem się borykać, spokojnie można ofiarować ocenę o trzy oczka wyższą – skala ścinek jest bowiem kolosalna i bardzo mocno utrudnia czerpanie radości z gry, której potencjał marnuje fatalny stan techniczny.

O AUTORZE:

Steamowy licznik wskazuje, że przy Stygian: Reign of the Old Ones – zanim ujrzałem napisy końcowe – spędziłem równe 60 godzin. Lwia część tego czasu to pojedynki, których niestety nie dokańczałem przez nieustanne zawieszki gry i konieczność wielokrotnego powtarzania pewnych sekwencji gameplayowych z długą i (po czasie) żmudną walką włącznie. Pomijając ten fakt Stygian zasługiwałby na ocenę o wiele wyższą. Niestety, borykając się z takimi problemami, niewielu ukończy Stygian i dotrwa do listy płac.

ZASTRZEŻENIE

Grę otrzymaliśmy nieodpłatnie od wydawcy gry, firmy CENEGA.

Recenzja gry Mario & Luigi: Brothership - czarująca przygoda i udane wskrzeszenie serii
Recenzja gry Mario & Luigi: Brothership - czarująca przygoda i udane wskrzeszenie serii

Recenzja gry

Po dziewięciu latach i bankructwie oryginalnych twórców, seria Mario & Luigi powraca z całkiem nową odsłoną. Brothership to godna kontynuacja serii, logicznie rozwijająca motywy poprzedniczek - lecz pokazuje także, że więcej to nie zawsze lepiej.

Recenzja gry Dragon Age: Straż Zasłony - w Veilguard są emocje, ale dziś to trochę za mało
Recenzja gry Dragon Age: Straż Zasłony - w Veilguard są emocje, ale dziś to trochę za mało

Recenzja gry

Dragon Age: The Veilguard robi wiele rzeczy, za które gracze pokochali gry BioWare – lecz zarazem przypomina, jak wiele w gatunku RPG da się wykonać znacznie lepiej.

Recenzja gry Starfield: Shattered Space - przeciętny dodatek, ale nie za taką cenę
Recenzja gry Starfield: Shattered Space - przeciętny dodatek, ale nie za taką cenę

Recenzja gry

Kiedy dowiedziałem się, że Bethesda nie planuje przekazać kodów do Shattered Space przed premierą, zacząłem zadawać sobie pytania. Czy stan techniczny jest zły? A może historia jest zwyczajnie nudna? Moje obawy były uzasadnione, choć tylko częściowo.