Cobra Kai to jedna z najmądrzejszych kopanin, jakie powstały
Czwarty sezon Cobra Kai trzyma równy, wysoki poziom poprzedników, a jednocześnie przypomina, że serial o sztukach walki może być czymś więcej niż tylko nostalgicznym i zabawnym mordobiciem.
Spis treści
Jeśli kręcicie nosem na Cobra Kai, to albo kompletnie nie jest to Wasz klimat – co trzeba uszanować – albo ktoś Wam to źle sprzedał. Pewnie, mordobicie i nostalgia trip stanowią ważną atrakcję, ale to nie popisówy karateków do siarczystych riffów Airbourne (choć to świetne sceny) stanowią o sile serialu. W Cobra Kai kryje się bowiem więcej inteligentnych treści, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. To przede wszystkim bardzo dobra, mądra opowieść. Momentami gorzka i życiowa, ale często zabawna. Przez swoją lekkość – uniwersalna. Przynajmniej część warstw będzie tak samo aktualna za trzydzieści–czterdzieści lat. Inne, mam nadzieję, pozostaną tylko śladem przeszłości i zapisem naszych czasów.
Pewnie, to niejedyny przykład, że za pomocą historii nastawionej na akcję i walki można przekazać coś ciekawego i ważnego – patrz: stary, dobry Matrix czy Avatar: The Last Airbender – ale Cobra Kai trzyma się bliżej przyziemnych problemów.
Pozorna prostota
Niczym wąż, Cobra Kai zakradło się do zbiorowej świadomości tylnymi drzwiami. Zaczynało jako ciekawostka z nieważnego już dziś odłamu działalności YouTube. Dostało dwa sezony, a my myśleliśmy, że na tym koniec, ale przyszedł Netflix, wykupił prawa i dopompował serial górą pieniędzy. I wbrew obawom niektórych, sezony wyprodukowane dla giganta VOD w niczym nie ustępują dwóm pierwszym.
Cobra Kai wygrywa już na starcie przez swoją przystępność. Choć kontynuuje wątki z Karate Kid, to wszystko to, co musicie wiedzieć, serial wyjaśnia mimochodem, w toku akcji. Dawno temu był sobie turniej karate z „dobrym” dzieciakiem reprezentującym styl Miyagi Do (Daniel LaRusso grany przez Ralpha Macchio) i „złym” dzieciakiem w barwach Cobra Kai (Johny Lawrence – w tej roli William Zabka). „Dobry” wygrał, „zły” odszedł w niepamięć po porażce. Cobra Kai wraca do tego świata wiele lat później i pokazuje wydarzenia oczami „złego”. Początkowo cały bajer zasadza się właśnie na perspektywie Johnny'ego. Faceta, który przegrał i sobie z tym nie poradził. Tyle wiedzy potrzebujemy na początek.
Twórcy Cobra Kai mądrze rozgrywają karty, którymi dysponują. Serial zaczyna jako prosta historia o przegrywie, któremu świadomość dawnej porażki dopiekła o raz za dużo. Facet chce pozbierać strzępy życia do kupy. W tym celu reaktywuje cieszącą się złą sławą tytułową sekcję karate. I dzięki wpływom pierwszego ucznia, Johnny próbuje dostosować Cobra Kai do nowych czasów, zmienić oblicze i wartości („Strike First, Strike Hard, No mercy”), by zamiast znęcających się nad słabszymi chuliganów wychowywać po prostu umiejących się postawić twardzieli.
Nie wiem, ile z tego było planowane od początku, a ile to zgrabna improwizacja, ale w toku akcji opowieść odkrywa przed nami kolejne fragmenty mozaiki. Odizolowane od reszty wątki mogą wydawać się proste, ale zestawione razem stanowią ciekawy układ.
Sztuka równowagi
Cobra Kai skleja w całość kilka różnych konwencji – słodko-gorzki, bezkompromisowy komediodramat, kino akcji ze spektakularnymi kopniakami, teen dramę, czasem nawet cofa się do amerykańskiej traumy z czasów Wietnamu. I jest w tym wszystkim zaskakująco spójne. Jednocześnie wyciąga z serii Karate Kid (nawet ze słabszych kontynuacji) to, co najlepsze, aktualizuje i dopasowuje do nowej historii. I zawsze pozostaje opowieścią o czymś. Nie traci z oczu celu i swojej tożsamości.
Historia ma kilka warstw. Wiele tu relacji typu mistrz–uczeń, rodzic–dziecko, ale też trudnych przyjaźni, miłości i rywalizacji (sportowej i emocjonalnej). Niemal każda z tych relacji dobrze wybrzmiewa i pozwala pogłębić proste z pozoru charaktery postaci. Taki Daniel LaRusso – zapalczywe, ale złote dziecię, główny bohater starych Karate Kidów – pokazuje tutaj swoje nieco mroczniejsze, bardziej niepokojące oblicze, choć teoretycznie chce dobrze. Widzi tylko jasną stronę idei, które wyznaje, i zwalcza wszystko, co źle kojarzy z przeszłością – w tym Cobra Kai (nie bez przyczyn zresztą). Johnny Lawrence to z kolei ktoś więcej niż tylko ekshuligan znęcający się nad słabszymi – ma swoją wrażliwszą stronę do odkrycia i spróbuje wpiąć ją w filozofię nowego Cobra Kai.
I taki jest cały serial. Zamiast jednego uproszczonego dualizmu oraz konfliktu między atakiem i obroną (na tym bazowało pierwsze Karate Kid) pokazuje, że każde podejście, każda cecha ma dwie strony. Każde z nich to broń obosieczna. Siła i brawura bez refleksji i kontroli przeradzają się w przemoc i znęcanie, ale odpowiednio pokierowane – pozwalają bronić siebie i słabszych, aktywnie dążyć do celu i wyrwać się z paskudnej sytuacji. Empatia i reaktywność mogą posłużyć do zrozumienia świata i ludzi, a więc i do skutecznego ich wspierania. Jednocześnie jednak mogą stać się niebezpieczną bronią, narzędziem manipulacji – w pewnym stopniu pokazywał to w swoich gorszych momentach serialowy LaRusso, ale ucieleśnieniem ciemnej strony empatii stał się w czwartym sezonie Terry Silver, złoczyńca z nieszczęsnego Karate Kid 3, filmu tak słabego, że najbardziej znaczący story arc miało tam drzewko bonsai.
Twórcy Cobra Kai okazali się na tyle zręcznymi narratorami, że z cienkiego jak barszcz materiału źródłowego (wszystkie odsłony Karate Kid od drugiej wzwyż) wyciągnęli kolejne elementy do swojej przypowieści i uczynili jednym z atutów czwartego sezonu. Ich Terry Silver to przebiegły, przebojowy gad, dla którego przemoc to tylko jeden ze środków do celu i element zabawy. Zanim zaatakuje, rozpracowuje wroga, próbuje go złamać psychicznie, rozmontować na czynniki pierwsze. Każda postać ma w sobie taką dynamikę – ich wiodące cechy potrafią prowadzić na szczyt, do tryumfów i radości, ale też przysparzać cierpienia i kłopotów. Odnaleziona, wypracowana pewność siebie może przeobrazić się w agresję, ale może też wyciągnąć z dołka (wątek Hawka, świetnego Jacoba Bertranda, jak i Miguela – młodego głównego bohatera, w którego wcielił się Xolo Mariduena). Łagodność może zaowocować pokojowymi rozwiązaniami problemów, ale i frustracją, brakiem siły przebicia. Wszystko w Cobra Kai się zazębia i sprowadza do tego, że aby naprawdę pójść na przód, potrzebujemy równowagi. Ale takiej prawdziwej, wynikającej ze zrozumienia wielu stron problemu.