Recenzja filmu Król Lew – dlaczego powrót Simby nie mógł się udać?
Kiedy ktoś porywa się na świętość pokroju Króla Lwa i przerabia ją na typowy Disneyowski remake – można spodziewać się sztormu w sieci. Tymczasem stało się coś gorszego. Świat przeszedł koło powrotu Simby obojętnie.
- pogłębienie historii niektórych postaci;
- nowe hieny bywają całkiem zabawne;
- piękne afrykańskie plenery;
- bardzo przyjemne wrażenia wizualne;
- James Earl Jones jako Mufasa!
- większość piosenek i scen wciąż robi dobrą robotę...
- …jednak w zbyt zachowawczy sposób...
- …bo to jest dość letni film.
- kilka scen niepotrzebnie przycięto, przez co straciły sens;
- to, co zrobiono z piosenką Be prepared Skazy, to zbrodnia;
- zwierzątka CGI nie są w stanie zastąpić rysunkowych.
Disneyowskim cyklem produkcyjnym rządzi ostatnio hollywoodzki „krąg życia”. Najpierw pojawia się wielki hit, często inspirowany cudzymi pomysłami – czasem w granicach sprytnego zapożyczenia, kiedy indziej na zasadach bezczelnej zrzynki. Zarabia miliony. Nawet jeśli powstał w epoce przedinternetowej, staje się pożywką dla memów, także tych sentymentalnych. Kiedy wybije godzina, nadchodzi remake. Tak było chociażby z Aladynem, którego historię odrobinę zmodyfikowano, bo nawet Will Smith nie potrafiłby nadążyć za opętańczą energią improwizującego Robina Williamsa. Wzbudziło to kontrowersje, o filmie zrobiło się głośno i w konsekwencji zarobił krocie. Z Królem Lwem to nie zadziałało. Nie zrozumcie mnie źle. Film, wbrew obiegowym opiniom, nie należy do najtragiczniejszych. Tyle że to za mało. Nie, kiedy mierzysz się z potęgą sentymentu i ikonicznymi obrazami utrwalonymi w zbiorowej świadomości.
Prawdopodobnie nie ma w tym kraju człowieka, który nie zna albo chociaż nie słyszał o historii królewskiego rodu lwów. Jeśli choć raz w tygodniu otwierasz internet, to nie masz jak uciec przed wspomnieniami i memami z tej bardzo swobodnej adaptacji Hamleta. To opowieść o Simbie, młodym lwiątku, które powoli dojrzewa do roli króla i obrońcy sawanny. Jego młodość to nasza młodość – razem z nim poznawaliśmy ojca, poważnego Mufasę, złowieszczego stryja Skazę, kumpli Timona i Pumbę, natchnionego Raffikiego, przyszłą dziewczynę Nalę czy nadętego, ale dzielnego i wiernego Zazu. I jeśli obejrzeliście animację w odpowiednim wieku, to te sylwetki zostaną z Wami już na zawsze. W tamtej postaci.
CZY BAĆ SIĘ SPOILERÓW?
W recenzji nie zdradzamy żadnych konkretnych fabularnych zaskoczeń, więc możesz czytać bez obaw. Jeśli jednak nie widziałeś oryginału i bardzo chcesz iść do kina, nie mając kompletnie pojęcia, o czym jest film, lepiej zaczekaj z lekturą tego tekstu.
Hamlet nie był jedyną inspiracją twórców z Disneya. Sporo zaczerpnęli też z istniejącej od lat 50. XX wieku japońskiej mangi, o Kimbie, Białym Lwie. Komiks został później adaptowany jako serial telewizyjny i film. Jeśli się dobrze przyjrzycie, zauważycie podobieństwa wizualne i tematyczne nakręconego później Króla Lwa do mangi, filmów i seriali Osamu Tezuki. Disney próbował zresztą zablokować amerykańską premierę jednej z adaptacji prac Tezuki w 1997 roku. Cała sytuacja zwróciła uwagę japońskiej prasy, a z drugiej strony – śmiano się z tego nawet w Simpsonach.
Do przygotowania wersji live action wybrano Jona Favreau, który jest sprawnym rzemieślnikiem z okazjonalnymi przebłyskami geniuszu (pierwszy Iron Man). Tym razem tej iskry zabrakło. A może po prostu nie było przestrzeni, żeby ją w ogóle skrzesać. Jeśli odszedłby za daleko od oryginału – prawdopodobnie zostałby ukrzyżowany przez fanów. Król Lew jest świętością większą niż Aladyn czy Mulan, z której, ku naszemu rozczarowaniu, wycięto postać Mushu (Disneyowi się wydawało, że ten bohater nie podobał się Chińczykom).
Dlatego Favreau obrał bezpieczną ścieżkę delikatnej modernizacji. Po części dzięki temu – oraz zręcznej realizacji – wiele rzeczy się tu sprawdza.
Przede wszystkim ikoniczne sekwencje, z których składał się oryginał – w sporej większości wciąż działają na wyobraźnię, wciąż mogą wzruszyć i poruszyć. Możemy kręcić głową na ten remake, pamiętajmy, że mamy do czynienia z potężną historią, którą ciężko zepsuć przy odrobinie reżyserskiego wyczucia. Można co najwyżej podciąć jej skrzydła…
Opowieść przegania Simbę przez Lwią Skałę, cmentarzysko słoni, feralny wąwóz, pustynię czy idylliczne schronienie Timona i Pumby. Plenery robią wrażenie i zostały świetnie dobrane. W paru dodanych scenach ekipie Favreau udało się pogłębić portrety psychologiczne niektórych bohaterów. Skaza pokazuje odrobinę więcej motywacji i dowiadujemy się ciut więcej o jego przeszłości, której dorośli widzowie mogli się wcześniej domyślać. Zazu, choć przerysowany bardziej niż w kreskówce, miewa swoje momenty chwały. Nawet hienom dodano trochę osobowości – choć opętańczego śmiechu nieco im brakuje – i wyraźniej zaznaczono hierarchię. Nala też dostała więcej miejsca na rozbieg. I to są zmiany na plus, zwłaszcza młodsi, którzy nie czytają aż tyle między wierszami, mogą zobaczyć zależności, w oryginale ledwie zasygnalizowane.
Większość piosenek, mimo zmian w obsadzie, nadal wpada w ucho i zapewnia emocjonalny rollercoaster. Większość, ale nie wszystkie. Wykastrowano bowiem kluczowe Be prepared (polskie Przyjdzie Czas), niegdyś popis złowieszczego uroku Jeremy’ego Ironsa. Pamiętacie dudniące kotły, narastający impet utworu, szalone i nastrojowe animacje temu towarzyszące? Skazę wznoszącego się na skałach, przemarsz nazistowskich hien? To było coś, co wjeżdżało w wyobraźnię jak marsz złowrogiego imperium. W nowej wersji i kompozycji występ Chiwetela Ejiofora brzmi co najwyżej jak wiec wyborczy połączony z nieśmiałym knuciem. I generalnie ten fragment dobrze pokazuje kierunek zmian.
Król Lew – niegdyś potężna, nadekspresyjna baśń, w której każdy gest wbijał się w podświadomość – został stonowany na wielu poziomach. Z jednej strony wyeliminowano parę głupot i nielogiczności, na które zwracali uwagę krytycy, uczyniono film odrobinę bardziej prawdopodobnym na poziomie wizualnym, ale... przecież rozmawiamy o uwspółcześnieniu disneyowskiej animacji z gadającymi zwierzątkami personifikującymi postacie Szekspira. Tu nie ma miejsca na zachowawczość.
A jednak wersja live action taka właśnie jest. Niepotrzebnie stonowana. Jakby... nieśmiała. Reżyser, ekipa operatorska i montażowa oczywiście dwoili się i troili, by oddać malarskie ujęcia pierwowzoru, jednak część mocy wynikała z uproszczeń, przerysowania, podkręconych kolorków – czy wreszcie kreskówkowej, ale bardzo ludzkiej mimiki, dzięki której emocje uderzały w nas zdecydowanie mocniej. Animowanym komputerowo zwierzątkom brakuje tego błysku i charakteru, co widać choćby po Simbie – w oryginale każda kreska świadczyła o tym, że mamy do czynienia z młodym zakapiorem, którego życie dopiero utemperuje. Tutaj to, no... śliczny, słodki kiciuś. Z całymi sekwencjami bywa podobnie. Chociażby pamiętna scena z bawołami straciła część przytłaczającego impetu, gdy spróbowano przedstawić ją w bardziej rzeczywisty i prawdopodobny sposób. Te wszystkie zabiegi uczyniły film... letnim.
I to stanowi największy grzech tej produkcji. Król Lew w nowym wydaniu jest bezpieczny i pozbawiony energii oryginału. Aktorzy się starają, Favreau podszedł z szacunkiem do materiału źródłowego i dostarcza w sumie przyzwoite filmidło z mocniejszymi momentami – choć okazjonalne odarcie z subtelności, którą czasem wykazywał poprzednik, nie pomaga – ale to nie wystarcza. Mimo że znajdziecie tu piękne plenery, to i tak projekt ten przegrywa na poziomie koncepcyjnym i estetycznym. W dodatku wycięto jedną czy dwie kluczowe dla przekazu sekwencje. Wypadła chociażby lekcja, jakiej Raffiki udziela Simbie o radzeniu sobie z przeszłością. Przecież to był jeden z ważniejszych i potężniejszych momentów w oryginale. Kilka razy postacie zbyt szybko i raptownie przechodzą też od jednych emocji do drugich.
Jeśli któryś z remake’ów Disneya miał najmniej sensu – poza finansowym – to właśnie Król Lew. Do opowiadania o nieantropomorficznych, ale wciąż uczłowieczonych zwierzętach formuła live action się zwyczajnie słabiej nadaje. Nie w takim stopniu jak porządna kreska, w połączeniu z odpowiednimi kolorami eksponująca emocje i charakter postaci. To, co przeszłoby w Aladynie, nadchodzącej Mulan czy nawet kserokopiarskich Pięknej i Bestii – tu zwyczajnie nie działa, bo bohaterami nie są ludzie.
Favreau przegrał to starcie w momencie, gdy do niego podszedł. Zrobił, co mógł, ale musiał zmierzyć się z prawdziwym kultem, legendą, ciągiem obrazów, które wryły się w umysły kilku pokoleń widzów. Nie zrozumcie mnie źle, nowy Król Lew wciąż potrafi wzruszyć. Po prostu to już nie jest film, który zmusiłby nawet największego twardziela do płaczu. W przeciwieństwie do swego poprzednika.
Ocena: 6,5/10
O AUTORZE
Podobnie jak jakieś pół zachodniego świata nie umiem podejść tak całkiem na chłodno do tego seansu. W moich oczach nowy Król Lew wybił się niewiele ponad przeciętność – a i to głównie dzięki sile materiału źródłowego. Znalazło się tu kilka ciekawych usprawnień, ale też parę scen okaleczono. Cóż, mam nadzieję, że następnym razem Jon Favreau dostanie projekt pozwalający na większą swobodę. A my obejrzyjmy sobie znowu animację, może jeszcze kiedyś puszczą ją w kinie?