Recenzja filmu Shazam! – DC znalazło sposób na Marvela?
Dziecinny, durnowaty, odpustowy, kolorowy, niedzisiejszy. Ale jednocześnie bardzo zabawny, pełen serca i uroku. Shazam! to nie do końca typowe, ale bardzo udane podejście do kina o superherosach.
- rewelacyjny Zachary Levi;
- idealna dawka humoru;
- infantylność i powaga wymieszane w dobrych proporcjach;
- zaskakujący i satysfakcjonujący.
- kilka dyskusyjnych decyzji wizualnych;
- zbyt rozwlekły pierwszy akt.
Bardzo lubię Nolanowską wizję Batmana. Szalony Tim Burton i jego filmy z Michaelem Keatonem też są niczego sobie. Ba, również mocno współczesne Człowiek ze stali i Wonder Woman także godnie reprezentują świat DC na ekranach kin. Uważam jednak, że to szefowie Marvel Studios dużo lepiej rozpracowali biznes przerabiania komiksów na filmy, a kulejące uniwersum DC musi jeszcze sporo nadgonić. Zeszłoroczna premiera Aquamana pokazała, że coś się pomału zmienia, ale dopiero Shazam! udowadnia, że oba superbohaterskie światy mogą walczyć ze sobą jak równy z równym. Bo Shazam! to zdecydowanie najlepszy film będący częścią DCEU. Kto by się spodziewał?
Miło jest móc po kilku latach istnienia uniwersum napisać w końcu pozytywną recenzję bez silenia się na lepiej lub gorzej uzasadnione komplementy. Shazam! to kompletny pakiet – widać tu serce, pomysł i luz. Podobnie jak to było w przypadku Aquamana, tylko lepiej. Złośliwi powiedzą – DC ściąga z Marvela. A ja na to – niekoniecznie. Po prostu twórcy po tej stronie komiksowej dzielnicy przestali kombinować na siłę i zaproponowali widzom adaptację w duchu oryginału.
FILM W SKRÓCIE
- Czternastolatek zyskuje moce i ciało superherosa.
- Jest bardzo zabawnie, bardzo na luzie i bardzo dobrze.
- Film stanowi część uniwersum DC, ale wydaje się mocno zdystansowany i można go oglądać bez uprzedniej wiedzy o tym świecie.
Zanim ujrzymy tytułowego bohatera, twórcy proponują małą wycieczkę w przeszłość, prezentując inną istotną dla fabuły postać. Przy okazji dowiadujemy się też, że istnieje rada czarodziejów, która przysięgła bronić ludzkości przed siedmioma głównymi grzechami. Niestety, na posterunku został już tylko jeden mag, a następcy o czystym sercu jakoś nie widać. Robi się groźnie. Wracamy szybko do teraźniejszości i poznajemy Billy’ego Batsona – nastolatka, cwaniaka i sierotę. Trafia on do kolejnego domu zastępczego (po wielu udanych ucieczkach), poznaje nowe siostry i nowych braci. Jeden z nich trzyma się wyjątkowo blisko. Na tyle, że Billy’ego rusza sumienie, gdy widzi zasadzających się na niego łobuzów, i chłopak interweniuje. A to najwyraźniej wystarcza, by zostać obdarzonym mocą.
Największa zaleta tej produkcji – jej niezwykle uroczy, lekki styl – bazuje na pomyśle, by czternastolatka zamknąć w ciele dorosłego mężczyzny (znacie to chociażby z filmu Duży, który jest zresztą jedną z głównych inspiracji reżysera). Tyle że ów mężczyzna ma moce, z którymi nie do końca sobie radzi. Taki punkt wyjścia sprawia, że mnóstwo absurdów superbohaterskiego świata i ogranych motywów fabularnych zyskuje nową jakość i zaczyna bawić bez żadnego ale. Bo dokładnie tak zachowywałby się każdy z nas, gdyby w podstawówce zyskał umiejętności Supermana. Shazam! jest jednocześnie cudownie niewinny, bardzo niemądry i pełen zaskakującej głębi, której nie spodziewałem się po kolejnym kolorowym przedstawicielu „kina rajtuzowego”. Oczywiście prawdy serwowane przez najnowszą odsłonę DCEU nie są wielce odkrywcze, ale fajnie, że w ogóle są.
SHAZAM, CZYLI KAPITAN MARVEL
Pierwotnie, gdy wydawnictwo Fawcett Comics stworzyło tę postać w 1939 roku, Shazam nazywał się Kapitan Marvel. W latach 40. komiksy o tym superbohaterze sprzedawały się w USA nawet lepiej niż te z Supermanem, co bardzo drażniło DC Comics (wówczas National Comics) i oczywiście skończyło się w sądzie. W 1953 roku, po latach procesów, Fawcett Comics ugięło się i porzuciło Marvela. Później, w 1972 roku, DC wykupiło prawa do tej postaci i zaczęło publikować nowe przygody herosa. W międzyczasie także Marvel Comics stworzyło swoją Kapitan Marvel, czyli Carol Danvers. Już od lat 70. DC nie mogło używać określeń „Marvel” i „Kapitan Marvel” poza komiksami i dlatego na opakowaniach zabawek pojawiło się słowo „Shazam!” (zaklęcie to było związane z postacią od samego początku). Z tego powodu część fanów zaczęła nazywać bohatera właśnie w ten sposób, a oficjalnie i ostatecznie imię zmieniono mu w 2011 roku, kiedy DC resetowało swoje uniwersum.
W grudniu 2018 roku James Wan, utalentowany twórca horrorów, przywrócił luz uniwersum DC, dając światu niedoskonałego, ale całkiem satysfakcjonującego Aquamana. Teraz David F. Sandberg, kolejny utalentowany twórca horrorów (Kiedy gasną światła, Annabelle: Narodziny zła), robi to samo, ale jeszcze sprawniej. Shazam! jest niezwykle zabawny, posiada fenomenalnego głównego bohatera, w czym należy doszukiwać się zasługi zarówno młodego Ashera Angela w roli Billy’ego, jak i emanującego ogromną charyzmą Zachary’ego Leviego, który gra samego Shazama. Reżyser dobrze wiedział, jaką historię chce opowiedzieć, i nie uciekał się do odwołań do reszty uniwersum (te są minimalne i całkiem sprytne) czy kuszenia kontynuacją (choć ta oczywiście wydaje się nieunikniona).
AKTORZY W ROZKROKU MIĘDZY ŚWIATAMI
Jedną z ról w filmie Shazam! gra schowany pod sztuczną brodą, długimi włosami i przaśną szatą Djimon Hounsou. Chwilkę wcześniej aktor ten pojawił się w uniwersum Marvela, wcielając się w Koratha w Kapitan Marvel, a jeszcze wcześniej tę samą postać odtworzył w Strażnikach Galaktyki. Hounsou dodatkowo podkładał głos jednemu z podwodnych monarchów w Aquamanie.
Oczywiście nie jest to jedyny aktor, który wystąpił zarówno w kinowym uniwersum Marvela, jak i DC. Ayelet Zurer zagrała matkę Kal-Ela w Człowieku ze stali, a później została ukochaną samego Kingpina w serialu Daredevil. J. K. Simmons krzyczał na Petera Parkera w trylogii Sama Raimiego o Spider-Manie, a niedawno wcielił się w komisarza Gordona w Lidze Sprawiedliwości. Z kolei np. Adewale Akinnuoye-Agbaje najpierw zagrał Kurse’a w Mrocznym świecie, a w 2016 roku został Killer Crokiem w Legionie samobójców.
Film oczywiście nie jest bez wad, ale w ogólnym rozrachunku na każdy minus przypadają co najmniej dwa tłuste plusy. Początek okazuje się strasznie ciemny, a pierwsza wizyta w czarodziejskiej pieczarze wypada trochę słabo, ze wskazaniem na karnawałowy strój noszony przez Djimona Hounsou. Zresztą cały pierwszy akt nieco kuleje i niespecjalnie odróżnia się od tego, co już znamy z DCEU. Widać to tym wyraźniej, gdy na ekranie pojawia się Zachary Levi. Dopiero wtedy Shazam! nabiera kolorów (dosłownie i w przenośni), akcja przyspiesza i robi się wesoło oraz ekscytująco. Szkoda więc, że ciemne kadry wracają pod sam koniec, utrudniając orientację w pełnych efektów pojedynkach. No i jeszcze muzyka, na marvelową modłę, jest mało wyrazista. Ale to w sumie tyle moich zastrzeżeń. Musicie przyznać, że niewiele tego, prawda?
Powyższe niedociągnięcia nie są jednak jakoś bardzo denerwujące. Gdy film nabierze już rozpędu, po średnim wstępie zostaje tylko wspomnienie, a do momentami zbyt ciemnych kadrów i trochę za bardzo odpustowych (choć – jak się okazuje – całkiem wiernych komiksom) strojów postaci łatwo się przyzwyczaić. Dzieje się tak, bo Shazam! rozbraja podejściem do obrazu o superbohaterach. Łatwo o skojarzenia z Deadpoolem, choć oczywiście tutaj jest dużo grzeczniej i bez burzenia czwartej ściany.
Wygląda na to, że kinowe uniwersum DC znalazło receptę na sukces po niespecjalnie udanym starcie. Świat trzeba budować od podstaw, prezentując widzowi poszczególnych bohaterów i dając wszystkim odpowiednio dużo czasu na zapoznanie się. Dobrym ruchem okazało się też otwarcie na kolorowe, durnowate i czysto rozrywkowe komiksowe dziedzictwo, bez silenia się na zbytnią powagę i urealnianie wszystkiego. Wonder Woman taka była, Aquaman taki był, a teraz taki jest Shazam! – z tą różnicą, że elementy tegoż dzieła wydają się trochę bardziej dopracowane. Pierwszorzędna rozrywka!
NASZA OCENA: 8/10