Pingwin z Colinem Farrellem już po dwóch odcinkach zawstydza większość seriali Marvela
Od niedawna platforma MAX serwuje swoim widzom po odcinku Pingwina. I okazuje się, że ten spin-off Batmana pewnie stoi na własnych nogach i zawstydza większość komiksowych seriali Marvela z Disney+. A przy tym to całkiem charakterny gangsterski kryminał.
MAX-owa „okładka” Pingwina nie przez przypadek nawiązuje do Rodziny Soprano. Spin-off Batmana Matta Reevesa ma w sobie coś z tego kultowego serialu, nawet jeśli to taki nieco lżej podchodzący do tematu, mniej trzymający się codzienności krewny, który lubi zrobić widowisko i zabalować z gothami. Nie jest to ścisła czołówka gangsterskich opowieści małego i wielkiego ekranu, ale na pewno bardzo solidna produkcja, która dużo nadrabia stylem i charakterem. Jako że nie boi się łączyć przegięcia i przemocy z porządnym scenariuszem i empatią wobec (anty)bohaterów, zostawia daleko w tyle wszystko, czym Marvel bombardował nas w duecie z Disneyem przez ostatnie lata.
Depresja Marvela
Ostatni raz Marvel taki poziom klimatu osiągał w serialach, kiedy współpracował z Netflixem przy Daredevilu, Jessice Jones i Punisherze (nie, Iron Fist, ty siedź cicho). Podobnie jest z ogólną jakością i spójnością. To też były uliczne czarne kryminały z odrobiną przegięcia (i fantastyki, której w Pingwinie raczej nie uświadczymy). Obecnie z Pingwinem równać się może chyba tylko Loki, choć to już trochę inna generacja – i prawdopodobnie WandaVision, ale to też zupełnie inne zwierzę.
Całą resztę – Echo, Moon Knighta, Falcona i Winter Soldiera, Secret Invasion, She-Hulk – Pingwin zjada na śniadanie. To cios, zwłaszcza dla pierwszej pozycji z tej wyliczanki, bo Echo chciało chyba osiągnąć coś podobnego – pokazać brudny, uliczny klimat, ale wyszło... nieprzesadnie. Tak to zostawmy, żeby nie kopać leżącego.
Człowiek z bliznami
Może to kwestia tego, że Pingwin dostał po prostu lepsze karty. Kuśtyka sobie swobodnie po terytorium, na którym nie ciąży klątwa pokomplikowanego kontinuum czasoprzestrzennego zamieszanego siłą multiwersum. Rozbudowuje świat, który dostał solidne, kryminalne fundamenty rodem z filmów Davida Finchera – w spadku po bardzo udanym The Batman Matta Reevesa. A to wydanie Gotham trzyma łeb blisko ziemi – wszelkie cudaki, które widzimy na ekranie, to pokrzywieni ludzie i owoc przestylizowania wymaganego, by nadal była to adaptacja komiksu.
Serial zaczyna się tam, gdzie się kończy film Matta Reevesa. Starcie Batmana i Riddlera spowodowało chaos w mieście – nie tylko w związku z powodziami, ale i z powodu przetasowań w przestępczym świecie. Głowy wielkich rodzin albo siedzą w więzieniu, albo zostały ścięte. W tę próżnię wkroczyć chce Oz Cobb (rewelacyjny Collin Farrell), dotąd sługa uniżony swego pana – Carmine’a Falcone’a. Łatwo nie będzie, bo z jednej strony musi sobie poradzić ze spadkobiercami mafiosa, w tym z niepokojącą, świeżo zwolnioną z Arkham Sofią Falcone (równie rewelacyjna i cudownie niepokojąca Cristin Milioti). Nie pomaga także fakt, że Pingwin nigdy nie siedział na najwyższym szczeblu przestępczej drabiny – choć mierzy wysoko.
Część magii serialu wynika właśnie z tego, iż Pingwin zaczyna na przegranej pozycji, oraz z tego, jak świetnie kreuje tę postać Colin Farrell. Cobb to urodzony „underdog”, z chorą matką, kalectwem (serial sugeruje, że się dowiemy, jak do tego doszło), aparycją raczej nieprzekonującą i takimże charakterem. Jednocześnie to uparty skurczybyk z odrobiną stylu – skórzany płaszcz i fioletowe maserati! – oraz toną samozaparcia. Parę ładnych schodków w gangsterskim świecie pokonał o własnych siłach i po wielu trupach. Knuje, kombinuje, snuje intrygi za plecami wielkich graczy. Jest trochę jak bardziej upiorny i bezwzględny kuzyn Saula Goodmana.
Jego pozycja, spryt i charyzma Farrella sprawiają, że nie można oderwać wzroku od ekranu, ilekroć się na nim pojawia. I to mimo faktu, że trudno tego bohatera lubić czy mu wprost kibicować, bo to jednak amoralne bydlę. Ale bydlę w oślizgły sposób intrygujące i ze sporą siłą przebicia. Stać go też na ludzkie odruchy, które nie tyle ocieplają wizerunek, co mocniej osadzają antybohatera w świecie i w naszej wyobraźni. Ciekawie ogląda się na przykład jego relację z młodym adeptem z przypadku, Victorem (niezły Rhenzy Feliz), czy z zaprzyjaźnionymi damami do towarzystwa.
Drugim motorem serialu jest póki co konsekwencja w stylistyce i prowadzeniu akcji. To niespieszny dramat kryminalny, zbudowany na pełnokrwistych scenach – długich, dających czas widzowi, scenariuszowi i bohaterom, żeby odetchnąć tym zadymionym powietrzem Gotham-Wcale-Nie-Nowego-Jorku. To stawia Pingwina bliżej klasyki i „dużych graczy”: może nie jest tak subtelny jak Rodzina Soprano, Better Call Saul, Breaking Bad czy nawet stojący po drugiej stronie barykady True Detective – ale bliżej mu do tego obozu niż do seriali Marvela. Największą bolączką tych superbohaterskich i sensacyjnych tasiemców z Disney+ jest właśnie pośpiech; nigdy nie zatrzymują się przy żadnej scenie, ciekawym szczególe, emocji bohatera czy w malowniczym miejscu, żeby, broń Boże, widz się za bardzo nie rozgościł i nie zaczął zastanawiać (może za wyjątkiem WandaVision, które zbudowano na powtórzeniach).
Miasto prywatne
Kiedy o tym myślę, to nawet nierówne i szalone Gotham zostawiało w tyle większość marvelowych seriali z ostatnich kilku lat – bo było jakieś, spójne i nie bało się przeszarżować, nawet jeśli odlatywało w stronę tandety i taniochy godnej stacji CW.
Pingwin też przerysowania się nie boi, ale to raczej szarże w stylu Scarface’a i The Batman, czyli prezentowanie szalonych bandytów, brudnego, neo-noirowego miasta i kontrastów: serial oprowadza nas po biednych, podniszczonych dzielnicach Gotham i więzieniach, pokazuje upodlonych, sprzedajnych gliniarzy, aby za chwilę zabrać na wycieczkę po mafijnej posiadłości. I to wszystko... oddycha. Zawsze znajdzie się miejsce, żeby przedstawić wyrazistą, czasem przerysowaną postać – tutaj obok Cobba prym wiedzie psychodeliczna i niepokojąca Sofia, która rodzi skojarzenie z tykającą bombą. I jako widz nie mogę się doczekać momentu, gdy wybuchnie.
Niesamowitą robotę robi też scenografia, która krzyczy: neo-noir! Fincher! Narkotyki, przemoc, bandyci! Rdza i brud! Pingwin czerpie bowiem ze stylistyki The Batman pełnymi garściami i adaptuje ją do bardziej przyziemnych scen, wykorzystuje zresztą część lokacji znanych z filmu Reevesa. To niezwykle nastrojowe, mroczne i bardzo namacalne przestrzenie, a jako się rzekło – twórcy pozwalają nam się w nich rozgościć.
Po dwóch odcinkach, które obejrzałem na potrzeby tego tekstu – zapewne gdy to czytacie, MAX wypuścił już trzeci – nie mogę się doczekać, aż zobaczę, jak to wszystko się rozwija i zazębia. Pewnie, plan Pingwina jest trochę szalony i naciągany, ale pozostaje spójny ze stylistyką, tonem i klimatem historii. Serial ma też tę ogromną zaletę, że póki co nie zawsze traktuje serio samego siebie, ale widza już owszem – z pełną rewerencją. I to chyba największa przewaga nad najambitniejszymi tworami duetu Marvel-Disney.
Pingwin jest, owszem, komercyjny – bo każdy niemal twórca chce zarobić – ale to produkcja, a nie produkt. Produkcja, która wie, z jakim widzem nawiązuje dialog i kiedy warto poszaleć. Trzymam więc kciuki, że przełoży się to na wyniki i udowodni, jakie seriale są doceniane. A Wy?