Kinect Star Wars Recenzja gry
autor: Wojciech Mroczek
Taniec z gwiazdami śmierci - recenzja gry Kinect Star Wars
Ci, którzy George'owi Lucasowi zarzucają brak spójnej wizji rozwoju uniwersum gwiezdnej sagi, mylą się bardzo. Wizja ta nie tylko istnieje, ale jest też od wielu lat bardzo konsekwentnie wprowadzana w życie. Kinect Star Wars jest tego dobrym przykładem.
Recenzja powstała na bazie wersji X360.
Gwiezdne wojny – zgodnie z wizją George’a Lucasa i stworzonego przez niego koncernu – to rozrywka dla mas. Mają dostarczać bazy dla jak największej liczby produktów, które trafią do jak najszerszej rzeszy odbiorców. Niektóre – raczej nieliczne – skierowane są do fanów, którzy serię znają na wylot, inne mają przyciągnąć tych, którzy w najlepszym wypadku odróżniają Yodę od Vadera. Gra Kinect Star Wars leży gdzieś pomiędzy tymi dwoma biegunami, choć nieco bliżej jej do tego drugiego. Czy to źle? Nie do końca. Mimo to wielu domorosłych Jedi (lub Sithów) może poczuć się tą produkcją rozczarowanych – jeśli wręcz nie urażonych. Bo przecież widok Boby Fetta wyginającego się w rytm szlagieru ery disco YMCA Village People musi wywoływać skrajne reakcje, prawda?
Zatańcz dla Jabby
- różnorodność rodzajów rozgrywki;
- kampania dająca wrażenie uczestnictwa w filmie;
- dobra współpraca z Kinectem;
- niezliczone odniesienia do filmów i smaczki dla fanów;
- nadaje się do gry solo i na imprezę.
- tryb dla dwóch graczy z możliwością dołączenia w każdej chwili;
- doskonała oprawa muzyczna.
- brak możliwości bezpośredniego sterowania mieczem świetlnym;
- niezbyt zachwycająca, nieco przestarzała grafika;
- płytka rozgrywka i powierzchowna fabuła;
- krótka główna kampania;
- niekiedy infantylny humor.
Nie, nieprawda – nie musi. W końcu fani Star Wars chlubią się tym, że od fanów Star Treka odróżnia ich przede wszystkim luz, poczucie humoru i dystans do samych siebie. Ale ponieważ -mimo tych deklaracji – to właśnie tryb taneczny wzbudza w fanach najsilniejsze emocje, zacznijmy recenzję właśnie od niego. Tym, którzy narzekają, że niszczy koncepcję całej gry, spieszę wyjaśnić, że jego pojawienie się wśród bardziej „poważnych” elementów zabawy zostało przez twórców sensownie wyjaśnione. Główne menu, w którym wybiera się tę aktywność, umieszczono w scenerii gmachu Archiwów Zakonu Jedi. Wraz z R2-D2 i C3PO – znanymi i lubianymi droidami – zostajemy oddelegowani do zadania polegającego na odzyskaniu uszkodzonych zapisów historycznych. Odtworzenie każdego z pięciu z nich wiąże się z osobnym trybem rozgrywki. Jak wyjaśnia gadatliwy robot tryb taneczny to wizualizacja nieodwracalnie uszkodzonych, przemieszanych plików. Dane historyczne zlały się z kroniką towarzyską, listą przebojów, kartą dań kantyny w Mos Eisley i autobiografią Lando Calrissiana (lub coś równie niedorzecznego). Jest nam więc jasno dane do zrozumienia – tego fragmentu zabawy nie należy traktować poważnie, bo to autoparodia serii, w której wszystkie chwyty są dozwolone.
A jak się w to gra? Można powiedzieć, że mamy tu do czynienia z całkiem udanym klonem Dance Central. Sensor bardzo dobrze rozpoznaje gesty, a układy są dość zróżnicowane i nieprzesadzone. Taneczne areny prezentują się całkiem fajnie i pełne są mniejszych lub większych nawiązań do filmowej sagi. Gorsze wrażenie robią zaludniający je statyści i tancerze prowadzący. Za to muzyka – a więc być może element tu najistotniejszy – wypada całkiem przyzwoicie. Mamy 15 aranżacji znanych utworów, w których teksty piosenek zmieniono tak, by w humorystyczny sposób nawiązywały do uniwersum Gwiezdnych wojen. Humor nie jest może specjalnie błyskotliwy, konwencja miejscami trochę wymuszona, ale realizowana konsekwentnie. Podsumowując – wykonano to całkiem solidnie i opatrzono dość bogatym podkładem, dzięki czemu może się podobać. W sam raz, by urozmaicić imprezę. Cieszmy się zatem tą fajną (nieobowiązkową!) głupotką, zamiast kręcić nosem.
Będąc młodym padawanem
John Williams to amerykański kompozytor, pięciokrotny laureat Oscara, który stworzył motywy przewodnie do takich hitów jak Indiana Jones, E.T., Szczęki i Lista Schindlera. Jego najbardziej rozpoznawalnym dziełem jest jednak muzyka do filmowej gwiezdnej sagi Lucasa. Charakterystycznych utworów Williamsa nie zabraknie też w Kinect Star Wars.
Skoro drażliwy temat mamy już za sobą, przejdźmy do meritum. Główną atrakcją gry jest tryb fabularny noszący tytuł Jedi Destiny: Dark Side Rising. To właśnie tu dzieje się wszystko, czego mogliśmy spodziewać się po kinectowej adaptacji Gwiezdnych wojen. Po charakterystycznej czołówce ze znikającymi w przestrzeni napisami mamy więc walkę mieczem świetlnym, poruszanie obiektów Mocą, pilotowanie myśliwca, przełajowy rajd ścigaczem – a więc akcję, akcję i jeszcze raz akcję, okraszoną dla niepoznaki fabułą z mroczną intrygą Sithów w tle.
Nasza przygoda rozgrywa się po zakończeniu wydarzeń przedstawionych w Mrocznym widmie. Wcielamy się w młodego padawana, jednego z ósemki uczniów mistrzyni Mavry Zane (postaci, która najwyraźniej miała połączyć w sobie seksapil księżniczki Lei, rozwagę mistrza Kenobiego i zawiadiacki urok Hana Solo), mającego właśnie rozpocząć szkolenie na Kashyyyk. Naukę przerywa jednak niespodziewany atak armii bojowych droidów i jaszczuropodobnych najemników. Z planety Chewbacki musimy się więc ewakuować, torując sobie drogę mieczem świetlnym, sprytem i refleksem. Potem trzeba dowiedzieć się, kto stoi za atakiem i jakie są jego dalsze plany, a następnie wyruszyć z szaleńczą misją, by pokrzyżować mu szyki. Wiadomo – jak to w Gwiezdnych wojnach. Fabule daleko do głębi takich produkcji jak The Force Unleashed, o Knights of the Old Republic nie wspominając, ale jak na prostą zręcznościówkę jest całkowicie wystarczająca. Tym bardziej że pełno w niej odwołań do filmowej sagi Lucasa, a utrzymanie jej we właściwej poetyce wyszło twórcom bardzo dobrze. Lokacje, postacie, a nawet montaż poszczególnych scen przywodzą na myśl kinowy pierwowzór.
Przyjrzyjmy się mechanice tej części rozgrywki, w szczególności zaś – walce mieczem świetlnym. Kinect daje niezrównaną możliwość bezpośredniego, dość precyzyjnego przełożenia naszych ruchów na płaszczyznę gry. Można by się więc spodziewać, że szermierka ikoniczną bronią Jedi będzie pełna dynamizmu i swobody. Okazuje się jednak, że nie. Zamiast nieograniczonego wywijania mieczem mamy system gestów, odpowiadający za wyprowadzanie ciosów, parad i stawianie bloków z prawej i z lewej, z góry i z dołu. Nasze ruchy nie są więc bezpośrednio odzwierciedlane przez postać na ekranie. Co więcej – w przypadku bardziej wymagających przeciwników walka nie toczy się naturalnym tempem, lecz zostaje podzielona na fazę obrony i ataku. Im sprawniej blokujemy ciosy, tym szybciej przechodzimy do ofensywy. Przy sieczeniu pospolitych wrogów z kategorii „mięso armatnie” nie musimy się na szczęście męczyć z turami. Jednak o swobodnych potyczkach trudno tu mówić. Mimo wszystko do tego systemu można się w miarę szybko przyzwyczaić. Po godzinie gry posługujemy się nim już całkiem odruchowo. Szkoda jednak, że autorzy nie przewidzieli możliwości walki w stylu dowolnym a’la pojedynki z Fruit Ninja – wiele osób z pewnością na to liczyło. Wszystkie te z góry zaprojektowane ruchy nie dają wystarczającego poczucia mocy…
W menu oprócz trybów zabawy pojawia się jeszcze tajemnicza opcja „Scan M-tag”. Do czego służy? Można dzięki niej odblokować dodatkową zawartość, zbliżając do kamery Kinecta promocyjne opakowanie napoju Brisk... problem w tym, że dostępny jest on wyłącznie na terenie Stanów Zjednoczonych.
Finezji starciom dodaje głównie możliwość skoków, które pozwalają nie tylko na uniki czy szybką ofensywę, ale i na atak na tyły przeciwnika. Wielokrotnie nieocenioną pomocą okazują się tu telekinetyczne zdolności Jedi. Obrzucanie nieprzyjaciół ciężkimi obiektami lub ciskanie jednymi przeciwnikami w drugich jest nie tylko skuteczne, ale i satysfakcjonujące. Gorzej wypada przemieszczanie się z miejsca na miejsce i sporadyczne elementy zręcznościowe. Nie ma tu za wiele wolności i całość przybiera raczej formę „nawalanki na szynach”. Dużo sprawniej rozwiązano pilotaż pojazdów, które – choć też poruszają się tylko w wyznaczonych korytarzach – to jednak sprawiają wrażenie o wiele lepiej sterownych niż pieszy padawan. Etapy walki w przestrzeni mają duży, wręcz filmowy rozmach i są dość ekscytujące, mimo że sprowadzają się głównie do kierowania celownikiem pokładowej broni. Natomiast jazda ścigaczem przez najeżony przeszkodami teren stanowi jeszcze większe wyzwanie i obfituje w więcej wydarzeń.
Różne modele rozgrywki zmieniają się jak w kalejdoskopie i nim dojdziemy do finałowej sceny – co zajmuje około 4-5 godzin – zdążymy się nieźle napocić.
Inne atrakcje
Równocześnie z premierą gry do sprzedaży weszła też limitowana seria konsol Xbox 360 (320GB), których obudowa nawiązuje do stylistyki R2-D2. Wraz z konsolą otrzymujemy złoty gamepad (ukłon w stronę C3PO), biały sensor Kinect oraz – oczywiście – Star Wars Kinect. Cena? Około 1700 zł.
No, właśnie – 5 godzin to niewiele (choć dla gry na Kinecta to nie najgorszy wynik). Na szczęście zabawę przedłużają jeszcze trzy dodatkowe tryby rozgrywki (o tym czwartym, tanecznym, już nie wspominając). Pierwszy z nich – Duels of Fate – jest najbardziej zbliżony do trybu fabularnego. Mierzymy się w nim z kolejnymi przeciwnikami, zarówno występującymi w Jedi Destiny, jak i z tymi, którzy się tam nie zmieścili, torując sobie drogę do starcia z samym Darthem Vaderem. Pojedynki odbywają się na dokładnie takich samych zasadach jak walki z bossami. A zatem – tury. Największym osiągnięciem w tym trybie jest pokonanie Vadera w czasie poniżej 1 minuty 30 sekund. Następny moduł gry to gratka dla miłośników Godzilli i King Konga. W Rancor Rampage wcielamy się w gigantyczną bestię, znaną ze scen w podziemiach pałacu Jabby w Powrocie Jedi, która wyrwała się na wolność i sieje spustoszenie w okolicy, burząc budynki, depcząc ludzi i strącając z nieba TIE Fightery. Tu niestety daje się trochę we znaki brak precyzji w sterowaniu – bo poczynaniami potwora kierujemy prawie bezpośrednio. O ile człapanie krok za krokiem jest dość proste, tak obracanie się w konkretnym kierunku wymaga pewnej zręczności i praktyki. W sumie jednak nawet skuteczne szerzenie terroru szybko się nudzi.
Ostatnim trybem gry dostępnym w Kinect Star Wars jest Podracing – wyścigi pojazdów znanych z Mrocznego widma. Element ten został nie tylko świetnie zaprojektowany (chyba najdoskonalsze sterowanie pojazdem w historii gier na Kinecta!), ale i wykonany z pietyzmem. Graczowi udostępniono tryb pojedynczego wyścigu oraz rozbudowaną karierę. Przygotowane przez twórców trasy są ciekawe wizualnie, złożone i wymagające, a przeciwnicy potrafią zaskoczyć niemiłą sztuczką. Jednak i my dysponujemy całkiem sporym arsenałem trików i gadżetów. Wszystko to sprawia, że wyścigi szybko się nie nudzą – zwłaszcza gdy startujemy w nich z drugim graczem. I tylko konieczność trzymania przez cały czas wyciągniętych rąk może okazać się trochę męcząca. Za to do tej konkurencji spokojnie można sobie usiąść.
I to już wszystko. Aż tyle – i tylko tyle. Bo niby mamy w bród wariantów do wyboru, ale w pewnym sensie całe Kinect Star Wars jest jedynie zbiorem minigier, od takiego na przykład Kinect Adventures różniących się przede wszystkim dekoracją. Nawet tryb fabularny, koniec końców, sprowadza się do przechodzenia kolejnych oskryptowanych scen walki i oglądania rozdzielających je przerywników filmowych. Momentami rażą też uproszczone modele i kiepskie tekstury. Z jednej strony widać, że w dzieło to sporo osób włożyło wiele wysiłku (nie przesadzam – napisy końcowe ciągną się bez mała przez 15 minut). Z drugiej – cała ta praca poszła głównie w stworzenie iluzji, że mamy do czynienia z rasową grą z uniwersum gwiezdnej sagi. Iluzji, którą bardzo szybko graczowi udaje się przejrzeć – a wtedy odechciewa się wyławiania subtelnych smaczków, jakich setki twórcy zawarli w tym tytule. Jest to z pewnością jedna z bardziej udanych i dopracowanych produkcji dedykowanych Kinectowi, ale sceptyków i tak do niego raczej nie przekona. Co gorsza, mimo zgrabnej klamry w postaci menu udającego Archiwa Jedi, nie da się nie zauważyć, że jest to gra niespójna. Trudno też wybaczyć jej niewykorzystane szanse – zwłaszcza tę na wspaniałą zabawę, jaką mogłoby dawać bezpośrednie sterowanie mieczem świetlnym. A tak – dostaliśmy kolejną solidną „kinektówkę”, wyróżniającą się w swojej klasie, ale pozostającą przy tym jedynie grą średnią. Dlaczego więc nad jej recenzją widnieje dość wysoka ocena? Bo – po pierwsze – to Star Wars (!), a po drugie – gdy wybaczy się już tej pozycji jej niedostatki, można się przy niej całkiem dobrze, choć nie za długo, bawić.