Assassin's Creed: Valhalla Recenzja gry
Recenzja Assassin's Creed Valhalla - to jest Asasyn, którego szukacie
Miniony tydzień był cholernie intensywny. Spędziłem go z grą AC Valhalla, u boku Eivor, dzielnej wojowniczki z Norwegii, która wraz z bandą przyjaciół wyruszyła do Anglii, żeby zbudować swój dom.
- najlepsza oprawa muzyczna w historii serii;
- fenomenalny klimat;
- bardzo dobra fabuła, jak na standardy tego cyklu;
- mnóstwo zawartości;
- większość dialogów na poziomie;
- liczne wtręty do uniwersum, niektóre akcje to przysłowiowe ciary na plecach;
- Zakon Starożytnych i wszystko, co z nimi związane;
- ogromny, zróżnicowany świat: aż trzy regiony – jeden duży, dwa mniejsze;
- wioska jako sympatyczna oaza spokoju;
- o dziwo, całkiem niezłe aktywności poboczne;
- ukryte ostrze wreszcie działa tak, jak powinno.
- potworna liczba błędów;
- walki, których fani skrytobójstwa toczyć nie chcą, a muszą.
W trakcie tygodnia z Assassin’s Creed: Valhallą przemierzyłem Albion wzdłuż i wszerz, zadecydowałem o losie rozproszonych królestw, obalając starych władców i ustanawiając nowych, wspiąłem się na ruiny romańskich budowli, uratowałem kilkanaście wsi od zagłady, a inne doszczętnie spaliłem oraz splądrowałem wiele świątyń, gdzie duchowni zamykali cenne fanty w złotych skrzyniach, ukrytych przed zazdrosnym wzrokiem gawiedzi. Sporo przy tym piłem, chodziłem do łóżka z byle kim, spędzałem czas na mniej lub bardziej owocnych pogawędkach, ale przede wszystkim mordowałem. Nie kogo popadnie, czyli biednych, szarych ludzi, próbujących przeżyć w tym dzikim świecie, tylko tych, którzy postanowili aktywnie zaprotestować przeciwko moim dążeniom do sukcesu. Królów, ealdormanów, księży, uzbrojonych po zęby anglosaskich wojów wszelkiej maści, ale też swoich pobratymców. Teraz wsadzam głowę pod kran z zimną wodą i próbuję znaleźć odpowiedź na pytanie, jak te wszystkie doznania zamknąć w jednej cyferce.
Skoro wstęp mamy już za sobą, przejdźmy do rzeczy. Ocena jaka jest, każdy widzi, ale bez obszernego komentarza jednak się nie obejdzie, bo o ostatecznej nocie mogę co najwyżej powiedzieć tyle, że nie oddaje ona niczego. Bo wiecie, Valhalla to gra, która w gruncie rzeczy zasługuje na więcej – może nawet na 9,5, ale pewne dość istotne kwestie powstrzymują mnie od jej przesadnego wychwalania. Zaskoczeni? Ja też byłem, bo z jednej strony Ubisoft dostarczył produkt cholernie przemyślany i poukładany, a z drugiej „uraczył” nas tytułem tak niedopracowanym technicznie, że na usta ciśnie się krótkie stwierdzenie: to cud, że da się to ukończyć.
ALEŻ SIĘ TEGO SŁUCHA
Ogromnie doceniam to, co Jesper Kyd robił z muzyką w tej serii, ale po latach uważam, i nie jest to popularna opinia, że najlepszego soundtracku w cyklu Assassin’s Creed słuchaliśmy w... Origins. To właśnie po tej odsłonie z miejsca stałem się sympatykiem stylu panny Schachner i ogromnie się cieszę, że to akurat ona, do spółki zresztą z Kydem, przygotowała oprawę muzyczną Valhalli. W projekt ten zaangażowany był też Einar Selvik z zespołu Wardruna, który opracował część utworów słyszanych podczas eksploracji, w wielu dołożył swój niesamowity wokal, a nawet wystąpił w samej grze, wcielając się w Bragiego. Rezultat okazał się absolutnie piorunujący. Nigdy wcześniej nie przystawałem w tej serii tylko po to, żeby posłuchać muzyki, a tutaj robiłem to bardzo często. Niektóre motywy siedzą mi do tej pory w głowie i wiem, że po premierze soundtracku zajadę go na amen. Fenomenalna robota!
Rozmiar ma znaczenie, ale jakość jest ważniejsza
Jedno trzeba sobie powiedzieć od razu – jest to gra ogromna, po brzegi wypełniona treścią. Na jej ukończenie miałem okrągły tydzień i często przez głowę przechodziła mi myśl, że tego nie da się zrobić w tak krótkim czasie. Nie potrafię jednoznacznie stwierdzić, czy główny wątek Valhalli jest faktycznie dłuższy od tego z Red Dead Redemption II, ale takie robi wrażenie. Wśród pokonanych na pewno znalazła się poprzednia odsłona serii Assassin’s Creed, czyli Odyssey, i już to jest samo w sobie bardzo zaskakujące. Nie dość, że Ubisoft wycisnął z wikingów jeszcze więcej, to na dodatek mocno popracował nad jakością zadań i opowieści, dzięki czemu trudno uznać, iż na fabułę składają się wyłącznie nudne zapychacze czasu. Te, owszem, się zdarzają, ale rzadko w głównym wątku.
Na długość rozgrywki niewątpliwie wpływa specyficzna konstrukcja kampanii. Po ukończeniu norweskiego prologu lądujemy na dobre w Anglii, a sam kraj zostaje podzielony na konkretne obszary. Eivor odwiedza je po kolei, a miarą sukcesu tych wizyt jest zawiązywanie sojuszów z lokalnymi władykami – dopiero po ich zawarciu możemy złożyć raport szefowej i wziąć się za następny fragment mapy. Serwowane w każdej krainie opowieści są tak naprawdę niezależnymi od siebie historyjkami, poruszającymi różne problemy. Przykładowo w jednym regionie próbujemy dorzucić trzy grosze do wyboru następcy zmarłego ealdormana, a w innym prowadzimy śledztwo mające na celu neutralizację spisku Zakonu Starożytnych. Jakby tego wszystkiego było mało, w pewnym momencie otrzymujemy dostęp do jeszcze jednej mapy, bo gra funduje nam niespodziewaną podróż do kraju innego niż Anglia i Norwegia. Niespodzianki nie zdradzimy, ale bądźcie pewni, że ten skok w bok również wyjmie Wam z życia kilka godzin.
Posłuchajcie opowieści
Najważniejsze w tym wszystkim jest jednak to, że zarówno pomysł wprowadzenia takich podziałów, jak i sama fabuła po prostu się bronią. Przygotowane przez autorów opowiastki są w większości interesujące, a niektóre rozdziały – np. te w Londynie czy w Jorvik – na długo zapadają w pamięć. Paradoksalnie Valhalla błyszczy najmniej w tych epizodach, które koncentrują się w całości na wikińskich podbojach, a co za tym idzie, na otwartej walce. Pisząc o tym, myślę przede wszystkim o wątkach, gdzie pierwsze skrzypce grają synowie Ragnara Lodbroka. Są one najsłabsze w całej puli i gdybym mógł podejmować takie decyzje, z miejsca wyrzuciłbym je do kosza.
Wspomniane rozdziały, choć pozornie oderwane od siebie, oczywiście coś łączy. W tle toczy się bowiem inna opowieść, dotycząca nie naszej kariery, a przyszłości świata. Gra bardzo wcześnie zaprasza nas do przejażdżki asasyńską karuzelą i dzięki okazjonalnym występom Basima i Hythama często przypomina, że gdzieś tam w tle ma miejsce o wiele ważniejszy konflikt niż ten przyziemny, spędzający sen z powiek Normanom i Sasom. Członkowie Bractwa Ukrytych towarzyszą nam praktycznie od początku przygody, a sam Zakon Starożytnych zaczyna na naszych oczach przeradzać się w ruch, który od pierwszej odsłony serii kojarzony jest z templariuszami. Mamy tu Assassin’s Creed pełną gębą, czego nie można było powiedzieć o ubogiej pod tym względem Odysei.
A skoro o wcześniejszej części mowa, pochwalę jeszcze autorów za dialogi, bo w sumie jest za co. Najsłabsza moim zdaniem odsłona cyklu, czyli właśnie Odyssey, wydała mi się bardzo infantylna w tym kontekście i zdanie to Valhalla w zasadzie potwierdziła. O ile w starożytnej Grecji nie za bardzo obchodził mnie los głównych bohaterów, a wypowiedzi Kassandry działały mi wyłącznie na nerwy, tak teraz było dokładnie odwrotnie. Ubisoft mocno poprawił się w kwestii szeroko pojętego budowania postaci oraz tego, co mają one do powiedzenia. Choć wciąż można tu spotkać bohaterów, dla których nie starcza skali na żenadometrze, to ku mojej uciesze są oni teraz w wyraźnej mniejszości.
Pomówmy o zmianach
Valhalla z pewnością nie byłaby grą tak dobrą, gdyby nie dość istotne zmiany w konstrukcji rozgrywki, a tych ostatnich jest całkiem sporo. Zacznę od systemu rozwoju postaci, który wygląda zupełnie inaczej niż wcześniej. Levele, co prawda, nie zniknęły, ale zostały całkiem sprytnie zakamuflowane. Kupując umiejętności na bardzo rozbudowanym drzewku, cały czas zwiększamy wskaźnik mocy, który w gruncie rzeczy blokuje dostęp do trudniejszych krain. Co niezmiernie istotne, w grze nigdy nie odczułem potrzeby grindowania doświadczenia, żeby móc uporać się z rzucanymi mi wyzwaniami. Valhalla jest w tej materii bardzo elastyczna i nie ma tu tak, że musimy spędzić kilka godzin na eksploracji otoczenia tylko po to, żeby osiągnąć wymagany do rozwoju fabuły poziom. Nawet jeśli brakuje nam kilkunastu punktów, bez problemu damy sobie radę, a różnicę zniwelujemy już podczas pierwszych zadań.
Po prawdzie to gra pozwala brać się nawet za misje oznaczone złowrogą czerwoną czaszką, ale tylko wtedy, gdy będziemy korzystać wyłącznie z ukrytego ostrza. Ikoniczna broń asasynów wymyka się bowiem jakimkolwiek ograniczeniom i za jej pomocą możemy położyć praktycznie wszystkich wrogów (wyjątkiem są tylko ci członkowie Zakonu Starożytnych, którzy – wzorem najemników z poprzednich odsłon – przemierzają mapę), nawet tych mających 70 punktów mocy więcej. Przetestowałem to w końcowej fazie zmagań, w Hamtunscire, i przyznam, że byłem mocno zaskoczony takim obrotem sprawy, bo jeśli zachowamy spokój i nie doprowadzimy do jawnego konfliktu, to położymy pokotem każdy, nawet ten największy, wrogi garnizon. Tradycyjna broń będzie jednak w tym wypadku kompletnie bezużyteczna.
Podoba mi się też drzewko doświadczenia, na pierwszy rzut oka przypominające to, co znamy z Path of Exile. Umiejętnościami można manewrować do woli bez jakichkolwiek kar, bo każdy wybór da się cofnąć w dowolnym momencie i zdecydować się na inne opcje. Warto zresztą co jakiś czas przyglądać się temu ekranowi, bo często łapałem się na tym, że kierunek rozwoju obrany kilkanaście godzin wcześniej niekoniecznie sprawdza się w danym momencie i jestem w stanie wycisnąć z drzewka dużo, dużo więcej, jeśli dokonam odpowiedniej korekty. Mówiąc krótko, tego typu kombinowanie nigdy nie było stratą czasu, a ewentualne profity wynagradzały dość żmudne przeglądanie ścieżek atrybutów.
Co by tu splądrować?
Ogromne zmiany zaszły też w systemie lootu i będzie to aspekt, który chyba najmocniej podzieli fanów szeroko rozumianych RPG akcji. Jeśli porównamy Valhallę z Odyseją, to już po kilku godzinach dojdziemy do zaskakującej konstatacji, że w tej grze po prostu NIE MA sprzętu. Zdobycie jakiejkolwiek nowej broni czy elementu zbroi jest wydarzeniem, a czegoś pasującego do zestawu, wręcz cudem. Z wrogów nie wypada absolutnie nic, co dałoby się założyć na ekranie ekwipunku. Raz na ruski rok coś tam dostajemy w fabule, a pozostałe klamoty trzeba odnaleźć w świecie, otwierając specjalne złote skrzynie, zawierające wyłącznie itemy. Co równie zaskakujące, przedmioty praktycznie nie różnią się bazowymi atrybutami, zmieniają się jedynie bonusy wynikające z kompletowania zestawu.
Z takiego podejścia do sprawy wynika kilka rzeczy. Po pierwsze, przez większość gry będziecie biegać w tym samym kostiumie, który okazjonalnie (czyt. raz na kilkanaście godzin) można ulepszyć do kolejnego poziomu. Po drugie, będziecie musieli polować na skrzynie ze sprzętem, bo w zasadzie żadnej z nich nie należy lekceważyć, jeśli marzycie o skompletowaniu konkretnego setu. Po trzecie, zaoszczędzicie sporo czasu na łażeniu do handlarzy i z powrotem, bo żadnej broni czy elementu zbroi nie da się sprzedać. Po czwarte i ostatnie wreszcie – zabrzmi to trywialnie, ale po prostu musicie nauczyć się cieszyć tym, co macie, bo nic lepszego nie dostaniecie, chyba że...
No właśnie... chyba że skorzystacie z usług znanego z poprzednich gier Redy, który zawsze ma na podorędziu jakieś legendarne fanty. Problem polega na tym, że temu handlarzowi płaci się w opalach, a kamieni tych nie zdobywa się tak łatwo jak chociażby rudy żelaza. Trzeba więc mozolnie szukać ich w odwiedzanych lokacjach lub zaliczać dzienne wyzwania. Alternatywą jest jeszcze wbudowany w grę sklep, czyli ujma na honorze większości graczy. Już teraz kusi on pokaźnym zestawem broni i zbroi, których prawdopodobnie nie da się zdobyć w sposób inny niż kupno za kredyty Helixa. Ile kosztuje wewnętrzna waluta Ubisoftu, nie wiem, bo sklep jej sprzedaży jeszcze nie prowadzi, ale zakładam, że nie będą to małe sumki. Inna sprawa, że nowe zabawki to i tak w gruncie rzeczy kosmetyka, bo jak już wspomniałem – broń i zbroje różnią się przede wszystkim wyglądem oraz specjalnym bonusem. Nie oczekujmy więc, że nabyty za prawdziwe pieniądze rynsztunek nagle potężnie dopakuje naszą postać. To się nie wydarzy.
Ta wioska potrzebuje twojej pomocy
Jeśli chodzi o inne nowości, warta uwagi jest jeszcze wioska, którą rozbudowujemy – a jakże – zbierając specjalne surowce podczas najazdów. Budynki w osadzie zapewniają dostęp do kupców, rzemieślników i kolekcjonerów, chętnie przyjmujących gromadzone w trakcie wędrówki fanty, a niektóre z konstrukcji pozwalają też uzyskać czasowe wzmocnienia do statystyk, jeżeli wyprawimy ucztę w langhusie. Te ostatnie przydają się głównie w początkowej fazie zmagań, bo później bonusy są zbyt małe, żeby faktycznie przekładały się na cokolwiek, ale mimo wszystko warto poświęcić im nieco uwagi.
Rozbudowana wioska posiada też walory estetyczne oraz jest źródłem dodatkowych misji od mieszkańców osady. Nie są one może jakoś specjalnie zajmujące, ale zapewniają pokaźną ilość punktów doświadczenia, więc wypadałoby się nimi zainteresować.
Życie wikinga jest przereklamowane
Na koniec zostawiłem sobie to, co w teorii miało być mocną stroną gry, ale ostatecznie okazało się jedynie wydmuszką, czyli osławione rajdy – wiecie, wjazd z pompą na drakkarze i jazda. Na mapie Anglii znajduje się całkiem sporo specjalnych miejsc, które należy plądrować dla surowców, a robić to – niestety – trzeba w towarzystwie wojów, bo tylko oni mogą pomóc wyważyć drzwi do świątyń i otworzyć niektóre złote skrzynie. „Niestety” padło tu nie bez powodu, bo otwarta walka to chyba najsłabszy element tej produkcji. Ilekroć musiałem sięgać po topór, robiłem to z wyraźnym niesmakiem. Prosta „wiedźminowa” nawalanka w stylu „uderzenie – blok – odskok” nie wzbudziła we mnie jakichkolwiek pozytywnych emocji, a osławione już brutalne finiszery (to pierwsze Assassin’s Creed, które zawiera opcję odcinania kończyn) znudziły mi się bardzo szybko. Ta pozycja wręcz prosi gracza, żeby się skradał, używał ukrytego ostrza oraz wspomagał się łukiem – i taki też styl preferowałem przez całą przygodę.
Niestety – po raz kolejny – gra często zmusza nas do otwartych walk, bo przecież jest to wikińska odsłona, więc trzeba się od czasu do czasu ponapier... Skończyło się to u mnie na tym, że ilekroć atakowałem jakąś twierdzę (to te misje z użyciem taranów), to po prostu biegałem uparcie do markera i wykonywałem kolejne rozkazy, żeby mieć to jak najszybciej z głowy. Z kolei podczas rajdów najpierw eliminowałem wszystkich po cichu, a potem wzywałem wojów do pomocy w otwarciu skrzyń, korzystając z rogu, bezpośrednio w wiosce. W rezultacie z własnej woli łódki użyłem może z pięć razy w trakcie całej przygody, bo nie było takiej potrzeby. Szanty – mam nadzieję – mi wybaczą.
Skoro już smęcę, to poznęcam się jeszcze nad aspektem, który kategorycznie wyklucza dla mnie, przy naprawdę ogromnej sympatii, jaką mam do tej gry, jakąkolwiek wyższą ocenę niż 8. Panie i panowie z Ubisoftu, czy wyście to w ogóle testowali? Już po kilku godzinach spędzonych z Valhallą na PlayStation 4 Pro po prostu chciało mi się płakać. Doszło w końcu do tego, że zacząłem sobie spisywać wszystkie błędy techniczne na kartce i teraz przed Wami owa arcyciekawa lista.
Klinowanie się bohatera w skałach; klinowanie się bohatera w oknach; gasnące światło w cutscenkach; przesadnie jasne światło na mapie wyboru regionu, przez co ciężko w cokolwiek trafić; kilkunastosekundowe zawieszanie się gry przy wybieraniu opcji dialogowych; zawieszanie się gry przy odpalaniu skryptu (pomagało zamknięcie i włączenie jej ponownie); nieoczekiwane błędy i zamknięcia aplikacji; brak reakcji na wydawane rozkazy, np. podczas próby ukrycia się w mieście na ławkach; towarzyszący nam NPC nie potrafią wsiąść na konia, mimo że misja tego wymaga; NPC gubią się i nie idą/jadą tam, gdzie powinni; wrogowie nie widzą nas, mimo że stoją dwa metry do nas i patrzą prosto na bohatera, wrogowie nie widzą nas i cierpliwie przyjmują strzały w głowę, mimo że bohater stoi na słupie znajdującym się trzy metry nad nimi, wczytujące się w zasięgu wzroku tekstury; postacie mające za duże głowy itd.
Jest tego MASA. O artefaktach i zwykłych gliczach nie chce mi się już nawet wspominać, bo to w każdej dużej produkcji przykra norma – powyżej wymieniłem rzeczy, które na dłuższą metę były cholernie irytujące, a w zażegnywaniu niebezpieczeństwa pomagały mniej lub bardziej radykalne środki (czasem szybka podróż, czasem przeładowanie save’u, czasem zamknięcie gry i odpalenie jej ponownie). W międzyczasie pojawił się już pierwszy patch i część błędów została naprawiona, ale produkcji tej nadal daleko do ideału. Podejrzewam, że Ubisoft stanie w końcu na wysokości zadania i upora się z największymi babolami, niemniej to potrwa. Nigdy wcześniej nie spotkałem się z tak słabą pod tym względem częścią serii Assassin’s Creed na konsolach, a zaliczyłem absolutnie wszystkie odsłony, niektóre nawet kilkakrotnie.
Powyższe mankamenty to tak naprawdę jedyny powód, dla którego zaniżyłem notę tej gry i gdybym dał jeszcze ze dwa oczka mniej, to zapewne nikt nie miałby pretensji. Trzeba jednak docenić to, że w pozostałych kwestiach jest to pozycja co najmniej bardzo dobra. Spośród erpegowych odsłon serii zdecydowanie najlepsza, a w ogólnym rankingu „Asasynów” to ścisła czołówka. Odyseja była w moim przekonaniu produktem kiepskim i choć sprzedała się wyśmienicie, Ubisoft najwyraźniej wziął pod uwagę utyskiwania hardcore’owych fanów, którzy narzekali na nią przy każdej okazji przez ostatnie dwa lata.
Valhalla stanowi próbę zadowolenia wszystkich zainteresowanych i jest to próba udana. Fani erpegowych odsłon cyklu dostali w gruncie rzeczy to samo, co wcześniej, z kilkoma dość istotnymi modyfikacjami, z kolei starzy sympatycy sagi o skrytobójcach będą mogli wreszcie powiedzieć, że jest to Assassin’s Creed z krwi i kości. Przy odrobinie samozaparcia da się w to grać tak jak w pierwsze części serii, a fabuła wręcz kipi od licznych nawiązań do uniwersum i oferuje multum nowych faktów oraz zaskakujących wydarzeń. Ja zaliczam się do tej drugiej grupy i cieszę się, że jest tu co najmniej tyle fanservice’u, ile było w Origins. Mam nadzieję, że tak już zostanie, bo to, że za jakiś czas doczekamy się kolejnego „Asasyna”, jest pewne jak amen w pacierzu. Przekonacie się zresztą sami, gdy zobaczycie wielki finał...
O AUTORZE
Wierny fan serii od samego początku, który ostatnio tęsknił za „Asasynem” w starym stylu. Ukończyłem wszystkie możliwe odsłony tej serii na duże platformy i handheldy, niektóre kilkakrotnie. Wymaksowałem wszystko, co się dało, nawet tę pomyłkę o nazwie Odyssey.
ZASTRZEŻENIE
Egzemplarz gry do recenzji otrzymaliśmy bezpłatnie od jej wydawcy, firmy Ubisoft.