autor: Łukasz Malik
Haze - recenzja gry
Jako żołnierz prywatnej korporacji Mantel walczymy w imię dobrej sprawy i strzelamy do biednych rebeliantów. Ale Mantel jest zły, a potem dociera do nas, że nasi koledzy są źli, no i Nektar też jest zły.
Chyba tylko człowiek dużej wiary, po pierwszych zapowiedziach Haze na E3 2006, mógł łudzić się, że oto nadchodzi nowy król FPS-ów. Choć od duetu Free Radical-Ubisoft można sporo wymagać, to koncepcja kolejnej futurystycznej strzelanki ze złą korporacją w tle jest już na tyle miałka, że niespecjalnie „Mgiełki” wypatrywałem. Ciekaw jestem tylko, czy wysiłki marketingowców będą miały odzwierciedlenie w wynikach sprzedaży.
Jako żołnierz prywatnej korporacji Mantel walczymy w imię dobrej sprawy i strzelamy do biednych rebeliantów. Ale Mantel jest zły, faszeruje nas żółtym narkotykiem zwanym Nektarem, dzięki któremu widzimy jak Predator i jesteśmy pobudzeni jak wiewiórka ze Skoku przez płot. Potem dociera do nas, że nasi koledzy są źli, no i Nektar też jest zły. Prowadzeni przez świetliki na bagnach (serio!) przechodzimy na jasną stronę mocy i po małym moralitecie naszego nowego mentora dołączamy do rebeliantów. Możecie już otrzeć łzy wzruszenia. Zdaję sobie sprawę, że większość gier ma równie denną fabułę i można by ją przedstawić w równie złośliwy i stronniczy sposób, jednak to, w jaki sposób cała historia jest opowiedziana, nie daje mi zbyt dużego pola do popisu. Tak to niestety wygląda. Uszy więdną od wysłuchiwania cwaniackich, słabo napisanych i zagranych dialogów pomiędzy żołnierzami Mantela. Nasz dowódca tytułuje rebeliantów per „animal”. Wypowiada to z taką manierą, że za pierwszym razem tekst budzi tylko uśmiech politowania, za kolejnymi dziesięcioma już tylko zażenowanie. Jeszcze gorsze są odzywki bojowe „żółtych”, jednak tych posłuchacie w video recenzji. Co gorsza, wiele tekstów powtarza się w nieskończoność podczas walki – dotyczy to głównie rebelii.
Niedoróbki fabularne można by wybaczyć, gdyby rozgrywka wykraczała – powiedzmy – poza rok 2000. Przemy do przodu wśród brzydkich lokacji, wrogowie sami wbiegają pod lufę, a od czasu do czasu pociągamy za dźwignę czy przejedziemy się pojazdem. Złośliwi stwierdzą, że w Call of Duty 4 robimy to samo, tylko prowadzić pojazdów się nie da. Jednak jakiekolwiek porównania do dzieła Infinity Ward są daremne. Haze nie wzbudza emocji, sprawia wrażenie gry stworzonej za pomocą jakiegoś starego szablonu, a kreatywność zastąpiono sztampą.
Szkoda kilku patentów, które w znaczący sposób nie wpływają na rozgrywkę, ale są na tyle ciekawe, że grzechem byłoby ich nie wspomnieć. Pożądane skutki działania Nektaru to wzmocnienie naszych możliwości bojowych. Gdy za pomocą lewego triggera wstrzykniemy sobie dawkę, przeciwnicy zaczną nam się mienić w złotych barwach i po prostu strzelamy do nich jak do kaczek. Mamy także dużo większą siłę w walce wręcz oraz szybciej regeneruje nam się zdrowie. Dużo ciekawsze są jednak niepożądane skutki działania narkotyku. Gdy przedawkujemy, tracimy nad sobą kontrolę i nie możemy puścić spustu, przez co często ranimy nie tylko wrogów, ale i sprzymierzeńców. Przedawkować jednak nie jest prosto, no chyba że mamy odruch bezwarunkowy na środkowym palcu i samoczynnie naciskamy spust.
Negatywny wpływ nektaru na nasz organizm objawia się także bez naszego udziału. Doświadczamy specyficznego ataku delirium, podczas którego świat staje się czarno biały, jedynie krew ma swoje naturalne zabarwienie i wszystko dzieje się jakby w zwolnionym tempie. Niestety po przejściu do rebeliantów musimy rzucić żółte paskudztwo i walczyć tym, w co wyposażyła nas matka natura, czyli umysłem. Nie nie, nie nabieramy umiejętności psionicznych, mam na myśli spryt. Nauczymy się wykorzystywać narkotyk przeciwko wojakom Mantela. Przerwanie rurki doprowadzającej Nektar do rdzenia kręgowego zaowocuje skutkiem podobnym do przedawkowania. Kolor hełmu i naramiennika żołnierza zmieni się z żółtego na czerwony i zacznie on strzelać do wszystkiego co się rusza, aż w końcu padnie. My w tym czasie możemy udawać trupa i naśmiewać się z naszych nieudolnych kumpli, sterowanych przez SI, którzy mają problem z zabiciem świrusa.
Udawanie zmarłego może przydać się w multi, który na tle singla jest całkiem znośny, choć wielu graczy narzeka na balans rozgrywki. Jest coś dla tradycjonalistów – czyli deathmatch oraz team deathmatch, ale najfajniejszy jest assault, w którym musimy wykonywać określone zadania. Jeżeli na mapie jest zbyt mało graczy, w nie rankingowych meczach możemy wypełnić pustkę botami. Co-op przeznaczony dla maksymalnie czterech graczy daje radę – grając ze znajomymi nawet szybciej upływa czas przy tak przeciętnej grze.
Grając po stronie rebelii możemy tworzyć granaty wybuchające chmurą nektaru, które również wyprowadzają „żółtych” z równowagi. Odprawimy nad zwłokami żołnierzy Mantela małe czary mary i już mamy gotowy granat wprowadzający chaos w obozie wroga. Niestety te wszystkie gadżety są może i efektowne, ale lepiej po prostu posługiwać się giwerami, zwłaszcza że możemy podnosić ekwipunek przeciwnej strony, więc o zapas amunicji nie musimy się martwić. W kilku etapach przyjdzie nam także prowadzić pojazdy, niestety model jazdy jest koszmarny, mamy wrażenie kierowania nadsterownymi klockami. Samochodowe misje również pozbawione są polotu. Praktycznie przez całą grę towarzyszą nam sprzymierzeńcy, którym nie możemy w żaden sposób rozkazywać. Ich siła ognia i skuteczność zdaje się być niższa od naszej, by gra nie przechodziła się sama, trudno także mówić o jakichś wyrafinowanych działaniach z ich strony. Co gorsza czasem staną w drzwiach bądź w wąskim przejściu i musimy się nieźle nagimnastykować, by przejść dalej.
Grafika w pierwszym etapie w dżungli sprawia dość przyjemne wrażenie, kolory są nasycone, bujna roślinność maskuje niedoróbki, a efekty wybuchów i dym są całkiem niezłe. Niestety im dalej, tym gorzej. Poziomy na pustyni, w fabryce czy wiosce rebeliantów po prostu rażą ohydnymi teksturami. Strona fabularna również zawodzi. Wszystko zdaje się być wyjęte z taniego filmu science-fiction. Jest to o tyle dziwne, że ten sam zespół w TimeSplittersach potrafił bawić się konwencją i pokazał, że stać ich na oryginalność i masę świeżych pomysłów.
Abstrahując jednak od wszystkich minusów i niedoróbek, Haze jako wypełniacz czasu sprawdza się nieźle. To po prostu strzelanka, z której marketingowcy Ubisoftu próbowali uczynić ósmy cud świata. Rozgrywka razi utartymi schematami. Jednak trochę się na ekranie dzieje, możemy jeździć, latać, biegać i duuużo strzelać oraz zobaczyć świat z dwóch stron barykady. Jeżeli komuś do szczęścia więcej nie trzeba – proszę bardzo. Wszystko w Haze jest przeciętne, nie wybijające się z tłumu. Nie rozumiem tylko, jakim cudem gra stała się exclusivem na PlayStation 3, to jakby czarny PR dla Sony. Nawet gdyby Haze zawodził pod względem rozgrywki, to mógłby być demem technologicznym i pokazem możliwości konsoli, ale tak nie jest, bo gra jest po prostu brzydka i zarówno pod względem technologicznym jak i designerskim. Free Radical stać na więcej, Ubisoft stać na więcej i PlayStation 3 ma dużo większe możliwości.
Łukasz „Verminus” Malik
PLUSY:
- da się grać bez zgrzytania zębami;
- patenty związane z działaniem Nektaru.
MINUSY:
- gameplay sprzed 8 lat;
- fabuła dialogi, gra aktorów;
- słaba grafika;
- szeroko pojęta nijakość.