autor: Krzysztof Gonciarz
Enthusia Professional Racing - recenzja gry
Nastawiona przede wszystkim na realizm jazdy produkcja Konami udowadnia, że gdy developer zapomina o słowie ‘grywalność’, jakiekolwiek umiejętności programistyczne przestają się liczyć, a projekt z góry skazany zostaje na ściganie się w drugiej lidze.
Recenzja powstała na bazie wersji PS2.
„If you believe you can, therefore you can.”. Takim oto, jakże głębokim i w-ogóle-nie-zalatującym-banałem mottem wita nas gra wyścigowa sygnowana logiem Konami Studios, będąca zarazem pierwszym podejściem tegoż teamu developerskiego do tematu samochodówek. „Jeśli wierzysz, że możesz napisać fajną grę, to znaczy że możesz”? Taka parafraza prowadzi do dwojakich wniosków: albo któryś z członków zespołu Konami zwątpił w swe programistyczne siły, albo cały ten optymistyczny aforyzm o przysłowiową łysą pałę rozbić. Nie ma specjalnego znaczenia, którą drogą pójdziemy, ostateczna konkluzja jest jedna. Jeśli uwierzycie, że ta gra jest bardzo dobra, to i tak nie zmieni faktu, że tak nie jest. A jeśli uwierzycie, że jest słaba, to zaoszczędzicie czas, pieniądze i przede wszystkim nerwy. Teraz wybierzcie, która opcja wam odpowiada. Jeśli nie możecie się zdecydować, przed wami kilka akapitów argumentów.
Grę otwiera intro, którego mimo usilnych prób nie byłem w stanie zrozumieć. Ba, nie szło doszukać się jakiegokolwiek logicznego związku pomiędzy jego treścią a właściwą grą. Otóż przed naszymi oczami przewija się dynamiczny montaż złożony z przeplatających się ze sobą, prerenderowanych kadrów z wyścigów oraz bliżej niezidentyfikowanych migawek „wspomnień” dość nijakiej Azjatki. Jadą samochody, buch, mała dziewczynka idzie z kimś za rękę, buch, jadą samochody, buch, dziewczynka bawi się autkiem, buch. Na końcu w chwytającej prędzej za żołądek niż serce scenie widzimy czyjąś domniemaną śmierć w trakcie sportowej walki na trasie. Azjatka rozpacza, a my drapiemy się zdezorientowani po głowie. Kto zginął? Ojciec? Matka? Sąsiadka? Intro dobiega końca, a my przechodzimy do zupełnie standardowej gry wyścigowej, nie okraszonej bynajmniej warstwą fabularną. Yyy... Pomidor.
Od momentu przejścia do głównego menu wszystko na szczęście zaczyna mieć ręce i nogi, a my mamy podstawy czuć się nieco pewniej. Przed nami wybór trybu gry, którego dokonamy spośród kilku propozycji: enthusia life, driving revolution, time attack, free racing oraz versus (zauważmy brak multiplayera). Trzy ostatnie nie wymagają komentarza. Pierwszy tryb to tutejszy odpowiednik znanej wszystkim ‘kariery’, rządzący się jednak raczej swoimi prawami. W Enthusii nie operujemy żadną walutą, nie gromadzimy pieniędzy, ani nie kupujemy samochodów ani części. Wszystko rozgrywa się na poziomie umiejętności kierowania pojazdami oraz punktów otrzymywanych za osiągane przez nas sukcesy (samo wygrywanie wyścigów, jak i wykonywanie zadań specjalnych). Nawet kwestia tuningu została rozwiązana w oparciu o ten system. Im więcej osiągniemy za kierownicą danego wozu, tym więcej ciekawych rzeczy będziemy mogli z nim zrobić (sam proces jest raczej bezbolesny, polega na inteligentnym regulowaniu kilkunastu suwaków, przy czym efekty od razu znajdują odzwierciedlenie w wykresach pod-/nadsterowności itp.). Warto od razu zaznaczyć, że nie mamy żadnego wpływu na wygląd naszego wozu – miłośników spojlerów i naklejek na maskę odsyłamy do Midnight Club 3.
Naszym głównym celem w Enthusia Life jest, bądź co bądź, windowanie się w górę w rankingu najlepszych kierowców. Nasz wynik punktowy, który decyduje o zajmowanym przez nas miejscu, wyliczany jest na podstawie wyników z ostatnich dwunastu tygodni czasu gry. Jest to o tyle istotne, że w przypadku zmiany fury lub utraty wszystkich Enthu Points (ich ilość maleje przy każdej stłuczce i wypadnięciu z trasy, mocno irytujące, zwłaszcza, gdy to sterowani przez AI zawodnicy najeżdżają na nas) jesteśmy zmuszeni odpuścić jedną ‘kolejkę’, tj. tydzień, co z kolei obniża naszą lokatę. Warto zauważyć, że im słabszym samochodem startujemy do wyścigu, tym więcej punktów możemy uzyskać za jego wygranie (jest to uwidaczniane za pośrednictwem widocznych dla nas mnożników). Premiowane są więc wysokie umiejętności – ten fakt omówimy dokładniej za chwilę. Cały ten, dość mocno sformalizowany i matematycznie wymęczony system jest nieco drażniący, a jego zasady za bardzo upodabniają się do rzucanych nam pod nogi kłód. Zabawa nie jest przez to zbyt przyjemna.
Drugim, wspomnianym prawie na samym początku trybem gry jest Driving Revolution. Tytułem nawiązuje on do słynnych „do the cza-cza” gierek spod znaku Dance Dance Revolution, opierających się na wyczuciu rytmu przelewanym przez graczy do wnętrza konsoli za pomocą pada lub maty do tańczenia. Wyścigowa odmiana DDR ogranicza się do przejeżdżania przez umieszczone na trasie znaczniki z odpowiednią prędkością – zmieniają się one dynamicznie, sygnalizując nam czy mamy przyspieszyć czy zwolnić. Dokładność, z którą wykonamy tę sztukę nagradzana jest następnie stosowną oceną. Ten element gry, choć mało rozbudowany, jest jedną z jej głównych zalet. Pomysł jest dobry, a zabawa bodaj najprzyjemniejsza ze wszystkich trybów oferowanych przez Enthusię.
Podstawowym założeniem przyjętym przez programistów w trakcie tworzenia gry było położenie głównego nacisku na umiejętność prowadzenia wirtualnego samochodu, przez co inne aspekty, takie jak właśnie tuning czy ‘finanse’ zostały zaniedbane. Nie musimy martwić się o zakup części czy rozbudowę samochodu. Opcje tuningu możemy na dobrą sprawę zostawić nie ruszone. Wszystko ma polegać przede wszystkim na tym, jak potrafimy jeździć. A jazda nie jest w Enthusii łatwa, to fakt. Auta wykręcają kółka, ślizgają się, wyrywają spod kontroli wskutek najmniejszego nawet błędu kierowcy. Hardcore’owców zapewne ucieszy ten fakt, ale szerokie audytorium, przyzwyczajone do poziomu realizmu serwowanego przez Gran Turismo, może mieć z przesiadką na nowy system problemy i w efekcie w ogóle z niej zrezygnować. Zwłaszcza, że grywalność samych wyścigów jest zaskakująco niska. Nie jest to bezpośredni efekt zwiększonego realizmu (i co za tym idzie poziomu trudności), wszystko da się przecież przy odrobinie praktyki ogarnąć. Brakuje po prostu dreszczyka emocji, jakiejś akcji, nie wiem. Wrażenie prędkości także pozostawia sporo do życzenia. Wiadomo, że jest to pochodna chęci nadania grze ponadprzeciętnej autentyczności, aczkolwiek nieco dynamizmu na pewno nie zaszkodziłoby. W pewnym sensie dodano go w potyczkach rajdowych, które to zdają się być o wiele żywsze i na swój sposób atrakcyjniejsze. Nie, żeby poprzeczka była wysoko.
Wybór samochodów jest szeroki i obejmuje całą gamę znanych i objeżdżonych już w innych grach czterokołowców, żeby wymienić np. Hondę, Mitsubishi, BMW, Lotusa, Forda itd itd itd. Niewielka ilość wozów już dawno przestała być bolączką gier wyścigowych, tutaj mamy ich ponad 200. Ich wykonanie, podobnie jak cała graficzna oprawa japońskiego racera prezentuje się raczej przeciętnie. Z jednej strony ciężko jest wytknąć konkretne błędy czy niedoróbki, z drugiej natomiast ogólna aparycja gry ani na moment nie zachwyca. Brak smakowitych detali (domena MC3) jest zauważalny i pozostawia wyraźny niedosyt. To samo tyczy się dostępnych tras, które z jednej strony są całkiem estetycznie wykonane (i dość oryginalne, np. jaskinia), z drugiej natomiast daleko im do widoków serwowanych przez konkurencję – nie tylko z branży gier wyścigowych. Można powiedzieć, że to czepianie się, ale ja zawsze byłem zwolennikiem zasady „czym się tu zachwycać, jeśli inni robią to lepiej”.
Ździebko gorzej jest z udźwiękowieniem. O ile ryki silników i wszelkie kolizyjno-asfaltowe sfx’y przechodzą po prostu niezauważone, to muzyka jest po prostu denerwująca. Momentami gra próbuje naśladować GT3/4, serwując nam jazzujące motywy w trakcie przydługich wędrówek po menusach, co jeszcze uchodzi jej na sucho. O wiele gorzej sytuacja prezentuje się w trakcie samej gry, kiedy to wesoły diskomjuzik wylatujący z głośników obiera kurs kolizyjny z naszymi receptorami słuchu i dokonuje niemałego spustoszenia. Są przebłyski, kiedy to łopatologiczne bity zaczynają upodabniać się do brzmienia pseudo-house’owego, ale irytujące melodyjki przewodnie, kojarzące się z wyścigami epoki mid-90’s, skutecznie uniemożliwiają głębszą analizę. Duży minus.
Enthusia jest po prostu dość słabą grą. Poza trybem Driving Revolution tak naprawdę prawie nic nie potrafi tchnąć w gracza zdecydowanej dawki entuzjazmu i życia. Jest sztywno, nudno i morderczo monotonnie. Trudno jest więc taką „minę” komukolwiek polecić w dobie, gdy wielbiciele wyścigów (a przy okazji posiadacze PS2) naprawdę mają co robić w wolnych chwilach. Nie ma na tym świecie absolutnie żadnego powodu, dla którego ktoś mógłby woleć tę grę od dowolnego z czarnulkowych reprezentantów serii Gran Turismo. Argumenty o wyraźnym nastawieniu Enthusii na szlifowanie umiejętności i praktyczny brak konieczności przeprowadzania tuningu rozbijają się wszak o jedno słowo – grywalność. Jej po prostu tutaj brakuje. Zatwardziali maniacy, którzy wszystkie (GT3, GT:Concept, GT4) części superprodukcji Sony mają już w małym palcu, niech zaczną wałkować je od nowa. To i tak będzie wciąż fajniejsza zabawa od katorgi z Enthusią w roli głównej. „Jeśli wierzysz, że możesz zjechać tę gierkę od stóp do głów, to znaczy że możesz”. Jupi.
Krzysztof „Lordareon” Gonciarz
PLUSY:
- miodny tryb Driving Revolution;
- wysoki poziom realizmu, dopracowana fizyka jazdy.
MINUSY:
- biedna oprawa wizualna i tragiczna muzyka;
- nuda, monotonność;
- szczątkowa grywalność.