autor: Maciej Kurowiak
Enchanted Arms - recenzja gry
Jeżeli nie macie ochoty czekać na Blue Dragon czy Lost Odyssey, nie posiadacie Playstation 2 i nie grywacie często w tego rodzaju gry, Enchanted Arms może wydać się całkiem dobrym rozwiązaniem.
Japońskie RPG – gatunek rozległy jak Pacyfik okalający Kraj Kwitnącej Wiśni, zarazem hermetyczny i odporny na zmiany niczym najtrwalszy partyjny beton. Gier niniejszego gatunku są setki, a te które trafiają na Zachód to zaledwie promil tego, co ukazuje się w Japonii. Szkopuł w tym, że zagrać w jakiekolwiek Final Fantasy, Xenogears lub któryś z Dragon Questów, to tak jakby poznać je wszystkie. Niestety, jRPG od lat cierpi na brak świeżego powietrza – liniowa fabuła i niereformowalny sposób pokazywania walki powodują, że tylko największe produkcje mogą przebić się w gąszczu seikenów, sag i kronik z kolejnymi numerkami. Od lat najbardziej rzęsisty deszcz tego typu gier padał głównie na obie konsole Sony. W porównaniu z innymi platformami, można tu wręcz mówić o prawdziwej ulewie. Jeśli na konsole Nintendo takowe gry jeszcze się od czasu do czasu pojawiały, to już na Xboxa w ciągu kilku lat jego istnienia ukazał się tylko jeden tytuł z tego gatunku – Tenerezza (mowa oczywiście o typowych jRPG, a nie wszelkich taktycznych hybrydach czy przygodówkach akcji w rodzaju Shen Mue 2). Jeżeli ktokolwiek chce odnieść sukces w branży elektronicznej rozrywki, musi uzbroić się w japońskie RPG. Microsoft popełnił gigantyczny błąd zupełnie ignorując gusta wyspiarzy – brakowało współpracy z japońskimi producentami tych tytułów.
Sprawa była o tyle trudniejsza, że wielu developerów pozostaje w ścisłych związkach z Sony – w szczególności Square-Enix, które jest wobec giganta wyjątkowo lojalne. Rok po premierze Xboxa 360, firmie z Redmond nadal nie wiedzie się w Japonii, ale Microsoft nie zasypia gruszek w popiele. Tegoroczne targi Tokyo Game Show pokazały, że Amerykanie traktują ten rynek wyjątkowo poważnie prezentując tytuły stworzone wyraźnie z myślą o rynku japońskim. I nie są to bynajmniej niskobudżetowe zapchajdziury, ale tytuły tworzone z rozmachem i zaangażowaniem dużych środków. Zajawki z Lost Odyssey czy Blue Dragon mówią zresztą same za siebie. Nim obie doskonale się zapowiadające gry ujrzą światło dziennie, minie jeszcze sporo czasu, a całkiem niedawno miała miejsce europejska premiera pierwszego, premierowego japońskiego RPG na Xboxa 360 autorstwa From Software. Chodzi oczywiście o Enchanted Arms – grę wydaną bez pompy czy kosztownej kampanii reklamowej, ale weteranów tego gatunku nie powinno to zwieść.
Dawno temu, wybuchła wielka wojna pomiędzy ludźmi a golemami, które nagle wydostały się spod ich kontroli. Najpotężniejsze z nich, zwane diabelskimi golemami, siejące największe spustoszenie, uwięziono na wieki w ukryciu. Wiele lat później, w Yokohamie, golemy współpracują z ludźmi wykonując rozmaite prace – sprzedają pizzę czy też pilnują porządku. Nic nie zapowiada nadchodzącej katastrofy... W takim właśnie momencie poznajemy naszego bohatera – zdolnego nieuka imieniem Atsuma. Przy okazji spotykamy też jego najbliższych przyjaciół – ulubieńca płci żeńskiej i szkolnego prymusa imieniem Toya oraz Makoto – metroseksualnego blondyna o raczej niejednoznacznych preferencjach. Niestety światy japońskich RPG także nie są wolne od układów, wrogów, szarych sieci powiązań, agentów obcych służb i innych bohaterów snu każdego szanującego się paranoika. Sielanka nie może więc trwać wiecznie i w końcu dochodzi do tragedii... W pożodze wojny Atsuma odkrywa w sobie nową, niezwykle groźną dla wszystkich, moc. Tak w dużym skrócie (by nie powiedzieć zbyt wiele) można streścić historię kryjącą się w Enchanted Arms. Jak w większości tego rodzaju tytułów spotkamy wielu rozmaitej maści przyjaciół, którzy wspomogą nas w walce ze złem. Oprócz głównych bohaterów w pojedynkach pomogą nam golemy, które kolekcjonujemy podczas naszych podróży.
Solą każdego jRPG jest system walki – tutaj mamy do czynienia z najstarszą szkołą, czyli rozgrywką turową na planszy podzielonej na kwadraty. Nawet dla największych fanów gatunku na samym początku rozgrywka może wydać się niezwykle ortodoksyjna, ale po wielu godzinach spędzonych przy Enchanted Arms okaże się, że jest to jeden z najlepiej opracowanych elementów. Oczywiście nie spodziewajcie się zbyt wielu nowinek – wszystko zrobione jest w starym, sprawdzonym stylu. Ot, możemy użyć przedmiotu, zaatakować, przemieścić się itd. Standardowo, każdy atak ma przypisany swój żywioł, który zwalcza swój przeciwstawny odpowiednik. Jeśli więc ogniem potraktujemy wodę, zadamy zdecydowanie więcej obrażeń niż gdybyśmy to zrobili przy pomocy ziemi. Każdy z bohaterów dysponuje też specjalnym atakiem, który działa identycznie jak Limit break czy Overdrive znane z serii Final Fantasy.
Oprócz naszych bohaterów do pojedynków możemy też wystawiać golemy – specjalne magiczne stwory o rozmaitych, unikalnych umiejętnościach. Stworzenie danego golema jest możliwe dopiero po zebraniu odpowiedniej ilości materiału i pokonaniu go w walce. W ten sposób gromadzimy sprzymierzeńców, których możemy użyć później podczas pojedynków. Jakkolwiek ciekawie to brzmi, w rzeczywistości częściej będziemy wystawiać naszych „podstawowych” bohaterów. Eksperymentowanie z golemami jest czasochłonne i zwykle mało efektywne, a na dodatek większość walk zakończymy sukcesem bez pomocy magicznych stworów. Pewnym utrudnieniem są uciekające punkty witalności (VP), które reprezentują coś w rodzaju zmęczenia naszych bohaterów. Każdorazowa utrata żywotności czy nokaut powodują ich utratę, co ostatecznie kończy się zupełną nieprzydatnością danej postaci. Oczywiście punkty te możemy odzyskiwać przy pomocy specjalnych urządzeń do regeneracji lub bardzo drogich specyfików. Podnosząc swój poziom zaawansowania zdobywamy też możliwość kupna nowych umiejętności, co oczywiście przekuwa się na zwiększenie naszych szans w walce. Niezwykle istotny jest zasięg i strefa działania danego ataku – odpowiednie manipulowanie tymi czynnikami jest kluczowe do odniesienia zwycięstwa w walce z niektórymi, silniejszymi potworami.
Po świecie poruszamy się podobnie jak w Final Fantasy X. Nie mamy do dyspozycji żadnej dużej mapy, ot po prostu w przechodzimy z lokacji do lokacji, zgubić się więc nie zgubimy. Jeśli nie liczyć kolekcjonowania broni i golemów, to właściwie jesteśmy ograniczeni do podróżowania, tam gdzie akurat skierują nas autorzy. Gra jest zupełnie liniowa i jak to w większości japońskich RPG, po prostu podążamy za historią wsłuchując się w liczne dialogi i od czasu do czasu oglądając przerywniki filmowe. Generalnie jeśli ktoś miał do czynienia z tym gatunkiem, historia wyda mu się jakby znajoma – wszystko to już gdzieś wcześniej było – tak jakby autorzy uznali, że kupujący właśnie tego od nich oczekują: stuprocentowego japońskiego RPG ze wszystkimi jego zaletami i wadami, nie wychylającego się ponad ocean przeciętności. Walka dobra ze złem, miłość i zdrada, przyjaźń i nienawiść, czyli to, czego większość z nas szuka w tym gatunku, odnajdziemy bez problemu w Enchanted Arms.
Oprawa graficzna może budzić mieszane uczucia. Lokacje wyglądają dość przyzwoicie, a ładnie opracowane efekty świetlne tylko wzmacniają dobre wrażenie. Design postaci przypomina nieco Final Fantasy VIII, nasi bohaterowie mają dorosły wygląd i nie ma tu miejsca na żadne, znane z mangowej konwencji, super-deformacje. Niestety ich wygląd może pozostawiać sporo do życzenia – są dość kanciaste, sztywne i żywcem wyjęte z minionej już epoki. Spotykane osoby także nie zachwycają, ale największą zgrozę budzi fakt, że NPC po prostu się powtarzają. W niektórych miejscach napotkamy identycznych ludzi o różnych imionach różniących się np. jedynie kolorem odzienia lub czapki. Jakby tego było mało, przy zbyt szybkim ruchu kamerą, grze zdarza się nieprzyjemnie chrupać. Ciekawie są za to opracowane animowane wstawki – doskonale zresztą prezentujące się w wysokiej rozdzielczości. Ogólnie jednak od strony graficznej mamy do czynienia z nieco podrasowaną odsłoną tego, co mogliśmy zobaczyć na konsolach poprzedniej generacji. Ścieżka dźwiękowa w Enchanted Arms jest opracowana na dość równym poziomie, ot zwykła muzyka ilustracyjna bez wyraźnego motywu przewodniego. Jednym słowem, nie zapada specjalnie w pamięć, ale też nie przeszkadza. Bardzo dobrą robotę przy lokalizacji na język angielski wykonał Ubisoft zostawiając nam wybór pomiędzy japońskim dubbingiem z angielskimi napisami lub kompletną angielską ścieżką dialogową. Obie wersje są opracowane całkiem dobrze, przy czym ta bardziej zrozumiała zachowuje żartobliwy klimat oryginału. Wyjątkiem są kwestie głównego bohatera, który w wersji japońskiej jest wprost niewiarygodnie nierozgarnięty, w przeciwieństwie do bardziej ugładzonej ścieżki angielskiej. W każdym razie, jeśli ktoś nie lubi samurajskich okrzyków czy piskliwich głosów seiyuu, może z czystym sumieniem przełączyć na bardziej strawną wersję w języku Shakespeara.
Jeżeli nie macie ochoty czekać na Blue Dragon czy Lost Odyssey, nie posiadacie Playstation 2 i nie grywacie często w tego rodzaju gry, Enchanted Arms może wydać się całkiem dobrym rozwiązaniem. Weteranom gatunku może spodobać się stosunkowo interesująca walka, bardzo długi czas rozgrywki (co najmniej pięćdziesiąt godzin gry) czy wciągająca historia. Nie ma co się jednak oszukiwać – widzieliśmy już lepsze tytuły tego gatunku, a gdyby Enchanted Arms ukazało się na konsoli Sony zatonęłoby gdzieś w morzu innych średniaków i w Europie nawet byśmy o nim nie usłyszeli. Na konsoli Xbox 360 jest to jednak jaskółka zwiastująca lepsze czasy dla miłośników japońskich RPG, będąca zapowiedzią jeszcze lepszych gier na naszą ulubioną platformę. Atsuma i jego przyjaciele świata nie podbiją... a i pewnie zostaną zapomniani gdzieś w pomroce dziejów. Mimo to, przy ewidentnym braku alternatywy, warto zanurzyć się w świat golemów, magii oraz, jak na rasowy jRPG przystało, pięknych i wojowniczych kobiet.
Maciej „Shinobix” Kurowiak
PLUSY:
- wciągająca fabuła;.
- bardzo długi czas rozgrywki;
- interesująca walka.
MINUSY:
- nazbyt ortodoksyjna i mało nowatorska;
- grafika nie dość next-genowa.