autor: Artur Cnotalski
Watchmen: Strażnicy - recenzja filmu
Czy da się przenieść „najlepszy komiks wszech czasów” na srebrny ekran? Reżyser 300 podjął wyzwanie... ale z jakim skutkiem?
Alan Moore uznawany jest za guru komiksowego świata. Jego zamknięte w malowanych ramkach opowieści stały się inspiracją dla wielu twórców rysowanych historii. Filmowcy także nie potrafili przejść obok nich obojętnie, co zaowocowało takimi tytułami jak V for Vendetta czy From Hell. Sam autor do ekranizacji swoich dzieł się nie przyznaje i oznajmił już dawno, że filmowcy mogą robić z jego scenariuszami, co chcą, tak długo, jak długo on nie będzie musiał ich oglądać. Zważywszy na to, jak starannie odzierano jego twory z treści, trudno się panu Moore’owi dziwić. Tymczasem na ekrany polskich kin weszli Strażnicy, ekranizacja komiksu przez wielu uważanego za największe dzieło gatunku. Czy Zack Snyder, człowiek odpowiedzialny za 300, był w stanie doskoczyć do komiksowego pierwowzoru?
Pierwsze minuty filmu rzucają widza na głęboką wodę – widzimy starszego mężczyznę zmagającego się z zamaskowanym napastnikiem we własnym domu, brutalną (acz efektowną) szamotaninę i grymas strachu, gdy w chmurze szklanych odłamków pan Edward Blake wypada przez okno. Chwilę później pojawiają się napisy początkowe, opowiadające w skrócie historię zamaskowanych herosów, ich początków, karier a także, w przypadku niektórych, śmierci. Poznajemy Roschacha, bohatera-socjopatę, który odkrywa tajną osobowość zabitego i rozpoczyna poszukiwania mordercy, który prawdopodobnie uderzy ponownie...
Od samego początku filmu widzimy, z jaką starannością Snyder podjął się odwzorowania komiksu – niektóre ujęcia wydają się niemal wyrwane z malowanych ram pierwowzoru, a postacie powtarzają kropka w kropkę te same zdania co ich papierowe odpowiedniki. Zostajemy przeniesieni w ponury świat, w którym Zegar Sądu Ostatecznego zbliża się nieuchronnie do symbolizującej nuklearną zagładę północy, w którym bohaterowie w dziwnych kostiumach są obiektem publicznej nienawiści i strachu, a prezydent Nixon wykorzystuje jedynego obdarzonego mocami superbohatera, by zasłużyć na piątą kadencję. Ustanowiony w roku 1977 (osiem lat przed wydarzeniami z filmu i komiksu) Akt Keene'a delegalizuje „bohaterstwo”, zmuszając takie postacie jak Nite Owl czy Silk Spectre do wcześniejszej emerytury lub podjęcia pracy dla rządu. Ci, którzy odmawiają (na czele z opowiadającym swoją część historii Rorschachem), zostają wyjęci spod prawa i traktowani jak przestępcy.
Osoby znające oryginał szybko dostrzegą jednak pewną dość wyraźną zmianę klimatu poczynioną przez Snydera, zainspirowaną wyraźnie ostatnimi bohaterskimi hitami, takimi jak Batman czy Spider-Man. Moore zaprezentował czytelnikom wizję świata zmęczonego, zużytego, w którym dawno już wyłączeni „z obiegu” bohaterowie są reliktami przyszłości. Pomysł ten zastąpiony został wciskanymi nieco na siłę „nowoczesnymi” elementami, takimi jak stroje bohaterów, które odpowiadają bardziej trendom dwudziestego pierwszego wieku niż lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Ciężka, wykreowana przez ułomne i starzejące się postacie, atmosfera zastąpiona została przez brutalne sceny walki i przelewające się przez ekran hektolitry krwi. Sceny te nadają jednak tempo obrazowi, który przez dwie i pół godziny potrafi momentami niebezpiecznie zwolnić, zbliżając się do granicy nudy. Przesyconej retrospekcjami fabule zdarza się czasem lekko zawirować, szczególnie, gdy z ekranu znika najbardziej charyzmatyczna z postaci, Rorschach. Bez znajomości komiksowej wersji Strażników ciężko jest także zrozumieć niektóre z zaprezentowanych na ekranie wątków, których wyjaśnienia celowo usunięto, by nie przedłużać i tak już długiego filmu. Zmienione zakończenie może także stanowić pewną niespodziankę – zmiana, jakiej dokonał reżyser, czyni film bardziej zrozumiałym dla nieobeznanego z komiksem widza, po głębszym zastanowieniu wydaje się jednak nieco nielogiczna.