autor: Krzysztof Gonciarz
The Simpsons Movie - recenzja
Po 18 latach na ekranach telewizorów, Simpsonowie wreszcie trafiają do kin. Czy to oznaka, że ich telewizyjny potencjał zaczyna się wypalać?
Prędzej czy później musiało to nastąpić – Simpsonowie zawitali do kin. Długie lata bronił się Matt Groening przed tą ideą, odwlekając wielce oczekiwany moment z przesłanek jak najbardziej słusznych. Dzieło jego życia to wszak ewenement, który nie chce się światu znudzić. Nowe odcinki pojawiają się od 18 lat, a jakoś mało kto zdobywa się na otwartą krytykę i posądzanie rysownika o odcinanie kuponów. Nie, żeby Simpsonowie byli serialem szczególnie idącym z duchem czasu. Jego schemat pozostał od prawie dwóch dekad niezmieniony, a fani na całym świecie i tak przedkładają przygody uroczej rodzinki nad bardziej „nowoczesnych” naśladowców, takich jak Family Guy czy nawet South Park. Spadek formy w ostatnich sezonach, który nie umknął oczom krytyków, musiał jednak spotkać się z pewną zdecydowaną reakcją ze strony twórców. No i mamy: franszyza zostaje ożywiona przez film pełnometrażowy. Ile to warte? Biletu do kina – niewątpliwie.
W przedsięwzięciu tej natury nie ma przypadków. Są tylko makroekonomiczne zależności i wysokiego rzędu marketing. Trudno było oczekiwać, że The Simpsons Movie stanowić będzie dzieło szczere – tak szczere, jak odcinki serialu z pierwszych czterech, pięciu lat emisji. Nie, tu należało raczej liczyć na zbiór mniej lub bardziej oczywistych cytatów oraz oczek puszczonych w stronę zadeklarowanych fanów. Tego przynajmniej sam się spodziewałem. Okazało się jednak, że postanowiono uczynić z filmu dzieło osobne – pozbawione wymuszonych nawiązań – a przy tym zbudowane na najbardziej klasycznym ze wzorców. No bo jaki jest maksymalnie typowy odcinek Simpsonów? To oczywiste: Homer wystawia rodzinę na kolejną próbę nerwów poprzez swą samolubność i głupotę, a następnie próbuje się w oryginalny sposób odkupić, wyprowadzając całą sytuację na prostą.
Film rozpoczyna się dość zabawnym pstryczkiem w nos dla wszystkich, którzy z samego założenia krytykują ideę przenoszenia seriali na ekrany kin. W chwilę później obserwujemy podrasowaną sekwencję wprowadzającą serii (w której Bart zapisuje na szkolnej tablicy hasło „I will not illegally download this movie”, hehe!), zakończoną drobnym featuringiem ze strony formacji Green Day. Szybko wprowadzeni zostajemy w istotny dla rozwoju fabuły wątek zanieczyszczenia jeziora Springfield, a także zaznajomieni z tajemniczą przepowiednią, którą dziadek Simpson wybełkocze podczas niedzielnej Mszy. Film pląsa sobie lekko i żwawo. Zgodnie z prawidłami dorosłej animacji komediowej, trzon scenariusza zostaje ze wszystkich stron przyozdobiony nieistotnymi dla jego rozwoju, acz przyjemnie łaskoczącymi skeczami. Akcja skupia się tylko i wyłącznie na głównych bohaterach serii: cieszące się niesłabnącą sympatią fanów postaci poboczne otrzymują role niewielkie, stanowiące jedynie smaczek dla wtajemniczonych. W innym niż zwykle kontekście występuje Ned Flanders, któremu odjęto komediowości, zastępując ją nieco przerysowanym (w ten nie-śmieszny sposób) tatusiowstwem. Groeningowska galaktyka zabawnych kreacji zostaje tu mimo wszystko dobrze wykorzystana i każda z nich ma swoje 5 sekund na ekranie: czy to Apu, Ralphie, Pan Burns czy Comic Book Guy.