filmomaniak.pl Newsroom Filmy Seriale Obsada Netflix HBO Amazon Disney+ TvFilmy
Filmy i seriale 8 sierpnia 2003, 17:36

autor: Marcin Cisowski

Terminator 3: Bunt Maszyn - recenzja filmu

Po wielu latach oczekiwania w końcu powraca... Terminator to już klasyka kina akcji w wydaniu s-f. Czy trzecia część będzie równie dobra jak dwie poprzednie? A może nawet lepsza?

„Jeśli "T3" odniesie taki sukces, jakiego się spodziewamy, wtedy oczywiście zaczniemy zastanawiać się nad realizacją kolejnych filmów z serii - czwartego, piątego, szóstego... Nie ukrywam, że mamy już kilka pomysłów związanych z kolejnymi filmami, jednak na razie nie mogę o nich mówić.”

Mario Kassar

Próby kontynuacji LEGEND wszelkiego typu kończą się zazwyczaj spektakularnymi klęskami – jeśli nie finansowymi, to przynajmniej artystycznymi. Ludzie porywający się na coś takiego są o tyle odważni, że już na samym starcie ich projektu każdy patrzy im na ręce, każde wydarzenie jest szeroko komentowane. Ponadto są narażeni na krytykę ze strony nadgorliwych fanów (a może raczej fanatyków), którzy niezależnie od ostatecznego kształtu produktu będą niezadowoleni – ot tak – dla zasady. Taki los spotkał między innymi pewną gazetę o tematyce gier, która mimo usilnych starań nie utrzymała się zbyt długo na naszym skostniałym rynku. To pierwszy nasuwający się przykład, ale dziś nie o tym mamy mówić. Dane mi będzie przez najbliższe parę chwil opowiedzieć Wam o filmie, którego nazwa widnieje w tytule tekstu.

Wracając do przemyśleń o LEGENDACH nie mogę nie wspomnieć o słynnej sadze, wielce przeze mnie umiłowanej, o trylogii, która odcisnęła swoje piętno we wszystkich możliwych dziedzinach życia. George Lucas – ojciec i matka GWIEZDNYCH WOJEN postanowił po wielu latach przerwy powrócić do swoich starych bohaterów, odkurzyć pomysł i zafundować widzom ich kolejne przygody. I wobec postawionego wyżej stwierdzenia, że LEGEND nie da się na nowo powołać do życia powinienem stwierdzić, że i jemu się nie udało. Oczywiście zostawiłem sobie furtkę – napisałem „zazwyczaj”. Poza tym wiecie jednak jak to jest – ilu widzów, tyle zdań. Dla mnie nie ma problemu, jeśli chodzi o sens produkowania kolejnych części. Jestem miłośnikiem „starej trylogii” i akceptuję „nową”.

Są jednak tacy wśród nas, którzy chociażby przez wiek nie są w stanie zachwycić się nowymi przygodami bohaterów z ich czasów dzieciństwa. Aha – byłbym zapomniał – i jeszcze Ci, którzy swoje opinie opierają na zdaniu innych, często obcych osób. Albo jeszcze gorsi: którzy gnoją film dla zasady. Z takim odchyleniem psychicznym to się trzeba chyba urodzić. I ten obraz pasuje jak ulał do dzisiejszej premiery (a jest 8 sierpnia 2003r.). O ile bowiem zagorzali fanatycy w prymitywnym odruchu obronnym krytykują film na przeróżnych forach bez podania konkretnych argumentów, to już fani i „zwykli” kinomani przyjmują tę produkcję z większą wyrozumiałością, a niekiedy i nawet z nieskrywaną aprobatą. Jak widać dopóki świat będzie istniał (a po dzisiejszym seansie moje obawy o niego niepokojąco wzrosły J ) tacy ludzie będą się rodzić. Szczerze przyznam, że gdybym mógł, to przysłałbym na ziemię takiego T800 w celu ich likwidacji. Niżej podpisany nie ma jednak takich problemów i beż żadnych uprzedzeń postara się w miarę rzetelnie wypowiedzieć na temat filmu TERMINATOR 3: BUNT MASZYN, którego to oczywiście widział.

Po pierwsze nie ma się czego bać. Nie jest tak źle, jak większość zapewne myślała, ale zacznijmy od początku. Oto bowiem Jonathan Mostow, reżyser – co tu dużo mówić – o bardzo mizernym dorobku (raptem dwa filmy znane szerszej publiczności) powziął się zadania nakręcenia kontynuacji serii z chyba najsłynniejszym bohaterem kina akcji. To slogan, ale oczywiście jest w nim sporo prawdy. Na szczęście mieliśmy ostatnio w świecie filmu podobny przypadek i to całkiem udany – niejaki Peter Jackson po nakręceniu kilku niskobudżetowych produkcji i zmiażdżonych przez krytykę PRZERAŻACZY zekranizował WŁADCĘ PIERŚCIENI – z jakim skutkiem? – myślę, że zdecydowanie pozytywnym.

Z nadzieją więc należy patrzeć na kolejne tego typu eksperymenty z mniej doświadczonymi reżyserami i nie skreślać ich przez poprzednie dokonania. Pytaniem, które najczęściej słyszy się przy okazji kontynuacji jest: „lepszy od jedynki (dwójki)?”. Ja jednak pozwolę sobie zaczekać z osądem do końca tekstu (gdyż nie mam zdania i liczę, że podczas pisania się ono wyklaruje).

„A o czym jest film?” – słyszymy często jako pytanie drugie. Akcja rozgrywa się 10 lat po wydarzeniach z części drugiej. John Connor ma 22 lata. Dobrze, że wiemy o nim chociaż tyle. Nie ma adresu zamieszkania, stałej pracy, telefonu – słowem: człowiek: widmo. Nie sposób go zlokalizować. Jest tylko jedno wytłumaczenie: John cały czas żyje wspomnieniami i obawami związanymi z tym, co wydarzyło się kilka lat temu. Mimo, że zapobiegł wtedy katastrofie, Dzień Sądu odsunął się tylko w czasie. Connor oczywiście jeszcze tego nie wie. Na ziemię przysłany zostaje T-X. A właściwie: przysłana. Maszyna przybrała ciało kobiety, a jej zadanie jest niezwykle przewidywalne: zlikwidować Johna Connora i jego przyszłych współpracowników. Oczywiście ruch oporu nie pozostaje dłużny, dzięki czemu mamy możliwość już po raz drugi obcować z modelem T800, czyli z poczciwym Arnoldem jako „tym dobrym”. W całe zamieszanie zostaje wplątana jeszcze młoda pani weterynarz, która znalazła się w odpowiednim czasie i miejscu, tak aby zaoszczędzić Arniemu szukania. Więcej nie zdradzę, ażeby nikt nie posądził mnie o masowe „spoilerowanie”, chcę uspokoić tylko – to co tu nakreśliłem, to jedynie obowiązkowe zawiązanie akcji, a im dalej, tym ciekawiej.

Historia jest w miarę wciągająca, posiada kilka miłych dla widza zwrotów akcji i niespodzianek, stanowi kolejny akt w opowieści o wojnie ludzi z maszynami. Ale oczywistym jest również, że nie należy się po rasowym filmie akcji spodziewać wodotrysków intelektualnych i chwil filozoficznej zadumy. Tu jednak uwaga dla miłośników tego typu wstawek – dość dużo mówi się w filmie na temat przeznaczenia i jego roli w życiu człowieka, szczególnie takiego, który ma w życiu coś ważnego do zrobienia. Miły akcent, nie narzucający się nachalnie, a jedynie ubarwiający film o prościutki wątek filozoficzny. Podsumowując historia zawarta w filmie nie porywa, ale jest solidna, posiada nawiązania do poprzednich części cyklu i co ważne mi nie pozwoliła się nudzić. Sceny akcji zrealizowane są z odpowiednią dynamiką, jednak w dzisiejszych czasach nie zrobią już na nikim takiego wrażenia pojedynki dwóch robotów rzucających sobą wzajemnie o ściany i inne części zabudowy.

T800 ma już swoje lata, więc koordynacja ruchowa nie jest jego mocną stroną. W tej materii na przeciwległym biegunie znajduje się T-X, która z powodzeniem mogłaby drapać się po plecach palcami u stóp. Niemniej jest to wszystko efektownie zrealizowane, przyjemny dla oka montaż pozwala cieszyć się maksymalną destrukcją szaletu męskiego ze szczególnym użyciem białego jak śnieg pisuaru. Uwagę przykuwa na pewno scena pościgu, która w mediach porównywana jest z gonitwą na autostradzie z MATRIXA: REAKTYWACJI. Oczywiście są to zdania formułowane grubo na wyrost, gdyż tu efekt opiera się na tym co jeszcze zdoła zniszczyć T-X za pomocą ramienia dźwigu z uwieszonym na jego końcu Arnoldem. A niszczy całkiem sporo. Szczególnie przyjemny dla oka jest efekt tego, że T800 waży zdecydowanie więcej niż statystyczna istota ludzka, co objawia się w zawadzaniu nim o wszelkiej maści budynki, samochody i inne elementy niezbyt zatłoczonej miejskiej ulicy.

Należy oddać jednak sprawiedliwość, że scena jest świetna i co ważne jest tylko „zwykłym” fragmentem filmu, a nie częścią, która „ciągnie” cały film (tak jak miało to miejsce w przypadku REAKTYWACJI).

A jak wypada na tle tego wszystkiego aktorstwo poszczególnych osób? Troszkę blado. To nie znaczy, że całkiem źle. Zacznijmy od pana Schwarzeneggera. Każdy zdaje sobie sprawę, że zbyt wielu kwestii to on w poprzednich filmach nie miał. W trzeciej odsłonie cyklu nie zmienia się to w sposób znaczący, scenarzyści postanowili jednak wprowadzić dość wyraźne elementy komediowe do tej postaci. Czy wyszło to filmowi na dobre? Nie umiem stwierdzić. Jednym się spodoba, innym nie. Poza tym Arnold serwuje nam to co zwykle, czyli kamienną twarz, ruchy i gesty wskazujące nam na specyficzną jego budowę i wypowiadane monotonnym głosem znane i lubiane kwestie. Nick Stahl w roli Connora jest troszkę mało przekonujący, nie widać w nim przywódcy, którym kiedyś ma się stać. Jest to najbardziej kontrowersyjna postać, jeśli chodzi o dobór aktora. Kreacja Claire Danes także nie jest wybitną, nie poraża, ale nie przeszkadza w odbiorze. Na deser zostawiłem T-X. Kristianna Loken jest praktycznie nieznana polskiej publiczności. Nie mogę w jej przypadku także opiniować za lub przeciw, gdyż specyficzna rola maszyny, której jedynym celem jest likwidacja celu nie dostarcza materiału do oceny. Mogę natomiast ocenić urodę tej kobiety, a jest ona zjawiskowa (szczególnie na zdjęciach spoza tematyki T3 – warto dla niej przeszukać sieć moi drodzy). Przez cały film trzyma klasę, nie ma ani jednego draśnięcia, ciuszek zawsze leży jak należy, a wszystkie walki toczy obowiązkowo w szpileczkach. Biedna Kristianna – ileż ona musiała wycierpieć podczas kręcenia sceny przejścia przez ulicę w stroju Ewy. Podkreślała to w praktycznie każdym wywiadzie. Nie ma rady – musimy jej to jakoś wynagrodzić.

Ważną sprawą w TERMINATORACH były od zawsze efekty specjalne. W części drugiej były na tyle pionierskie, że do dziś mówi się o nich w samych superlatywach. W najnowszej odsłonie cyklu są, ale już nie tak bardzo widoczne. Przywykliśmy do o wiele większego ich wykorzystania. Praktycznie wspomagają one akcję o jakieś dodatkowe detale i niemożliwe do zrealizowania normalną techniką ujęcia. W każdym razie nie są główną siłą filmu i to nie o nich będzie się mówiło najczęściej po wyjściu z kina. Atutem TERMINATORÓW była niewątpliwie muzyka. Chwalony motyw przewodni, niezgorsza cała ścieżka dźwiękowa. Niestety – w BUNCIE MASZYN nie uświadczymy już tak wyrazistych utworów jak w poprzednich odsłonach, muzyka sprowadza się do podnoszenia napięcia i przekazywania nam określonych nastrojów. Klasyczna funkcja muzyki, ale bez wyrazistości części poprzednich. Przyszedł czas, abym odpowiedział na pytanie: czy TERMINATOR 3: BUNT MASZYN jest lepszy od swoich starszych braci?.

Odpowiedz jest prosta: oczywiście, że nie. Nikt (a przynajmniej nikt kogo znam) nie oczekiwał po tej części cyklu, że przebije pod wszystkimi względami dwa znakomite filmy, które zapisały się już dużymi literami w historii kina. TERMINATOR i TERMINATOR 2 to przykłady idealnego kina akcji w stanie czystym. BUNT MASZYN nie dorównuje im praktycznie pod żadnym względem, ale musimy pamiętać jak wysoko postawiona jest poprzeczka. Bo przegrać z prawdziwym mistrzem to żaden wstyd.

Marcin „Cisek” Cisowski