Revenge of the Sith - recenzja filmu
Trzeci epizod Gwiezdnych Wojen jest ostatnim, na jaki czekaliśmy. Dzięki niemu luźne końce wszystkich wątków zostają ze sobą powiązane.
Poniższy tekst zawiera tzw. „spoilery”, potrafiące zepsuć przyjemność oglądania filmu tym z Was, którzy do tej pory go nie wiedzieli. Poniższy tekst nie jest też w żadnej mierze obiektywny. Zawiera on prywatne przemyślenia autora, z którymi zgadzać się nie musicie i pewnie nie będziecie...
W fotelu usiadłem pełen nadziei na doskonałe widowisko, które mnie – fana Gwiezdnych Wojen z krwi i kości – zmiażdży dokumentnie. Oczekiwania miałem ogromne, wszak wreszcie – po 28 latach od premiery Nowej Nadziei – byłem już bliski poznania odpowiedzi na pytanie wszechczasów – dlaczego Anakin Skywalker przeszedł na ciemną stronę Mocy.
Mimo pozytywnego nastawienia, pierwsze minuty z Zemstą Sithów rozczarowały. Film rozpoczyna się bardzo intensywnie, od batalii nad Coruscant, która pod względem rozmachu miała być największą bitwą kosmiczną w dziejach kina. Niestety, daleko jej do zmagań Rebeliantów z flotą Imperium, towarzyszącym próbie zniszczenia drugiej Gwiazdy Śmierci. Cały czas odnosiłem wrażenie, że George Lucas nie chciał pokazać nam bitwy, ale perypetie dwóch głównych bohaterów, którzy zamiast walczyć, męczyli się z latającymi ustrojstwami, niszczącymi kadłuby ich myśliwców. Bitwa o Coruscant nie ma nic z dramaturgii poprzednich batalii kosmicznych – ot, miłe dla oka tło, które dzięki ogromnej ilości fajerwerków wizualnych utrudnia jakąkolwiek próbę ogarnięcia całości.
Uczucie rozczarowania towarzyszyło mi niemal cały czas przez pierwszą godzinę filmu. Doskonale rozumiem, że Gwiezdne Wojny od zawsze niosły ze sobą solidną dawkę humoru, ale silenie się na kolejne „O!O!” ze strony droidów zaczęło mnie irytować, a nie bawić. Być może stało się tak dlatego, że film miał być w założeniu bardzo mroczny. Oczywiście specyficznego klimatu odmówić obrazowi Lucasa nie można, zwłaszcza jeśli spojrzeć na Zemstę Sithów jako całość, ale duża ilość humorystycznych wstawek na początku filmu jest moim zdaniem ewidentnie przesadzona. Jedynym jaśniejszym punktem pierwszej fazy programu była walka ze skazanym na porażkę hrabią Dooku, którego majestat jak zwykle perfekcyjnie oddał Christopher Lee. Scena dekapitacji w wykonaniu Anakina Skywalkera potrafi na długo zapaść w pamięć i poniekąd tłumaczy przyczynę nałożenia na Zemstę Sithów ograniczenia wiekowego. Dodajmy, że po raz pierwszy w historii. To o czymś świadczy.