Recenzja filmu Avengers: Endgame – wielkie pożegnanie
11 lat i 22 filmy znajdują kulminację w czwartej części Avengers. Koniec gry ma przed sobą trudne zadanie satysfakcjonującego zakończenia wielkiego etapu największej kinowej serii w historii. Ale przecież nie z takimi zadaniami radzili sobie bohaterowie.
- mnóstwo niespodzianek;
- brak poczucia przeładowania historii postaciami i wątkami;
- udany rozkrok między dramatem a humorem;
- kilka scen tak świetnych, że przejdą do historii gatunku;
- trudne zadanie zakończenia wielu wątków powiodło się...
- ...choć nie obyło się bez kilku scenariuszowych wpadek;
- osoby niezaangażowane w uniwersum poczują się zagubione.
Gdzieś obok znajdziecie listę plusów i minusów, jakie wypisałem tuż po obejrzeniu filmu Avengers: Koniec gry. Drugi minus na liście, oznaczający konieczność bycia zaznajomionym z całym kinowym uniwersum Marvela, został wstawiony nieco na siłę. Koniec gry to przecież film numer 22, wiadomo więc, że nie powinno się wybierać na seans bez choćby podstawowej wiedzy o tym świecie. W ten sposób pragnę jednak podkreślić fakt, że na odbiór nowej produkcji braci Russo w ogromny sposób wpływa emocjonalne zaangażowanie widza w zapoczątkowaną 11 lat temu historię. Jeśli – tak jak ja – chłoniecie kolejne rozdziały MCU z uśmiechem, czeka Was prawdziwa kinowa uczta. Jeśli natomiast do tej pory pozostaliście marvelosceptykami, ale nadal rozważacie danie szansy nowej odsłonie Avengers, śmiem twierdzić... że również wyjdziecie z kina usatysfakcjonowani.
AKTUALIZACJA PO DRUGIM SEANSIE (7 maja 2019)
Jak w przypadku większości filmów z MCU, na Avengers: Koniec gry z wielką przyjemnością poszedłem drugi raz, by skonfrontować pełną pozytywnych emocji opinię po premierze z wrażeniami wyciągniętymi po kolejnym seansie. Bracia Russo dostarczyli na tyle dobrze zbudowany film, że recenzja pisana po kolejnym obejrzeniu filmu nie różniłaby się mocno od tej premierowej. Było nawet tak, że momenty wzruszające uderzyły ze zdwojoną siłą, a czekanie na pełne rozmachu sceny akcji owocowało podobnymi ciarkami na plecach.
Endgame jest świetny za pierwszym i za drugim razem. Teraz jednak więcej uwagi poświęciłem na pewne fabularne nieścisłości i ich wyjaśnienie byłem zmuszony dopowiedzieć sobie sam. Gdybym miał oceniać osobno drugi seans, to dałbym mu pewnie pół punktu mniej.
To jest już koniec...
Ogrom oczekiwań wobec Końca gry jest tak potężny, że sam napędziłby Rękawicę Nieskończoności. Przecież to jest już finał. Ten prawdziwy, ostateczny i wyczekiwany, kulminacja wszystkich wątków, moment ostatniego spotkania z bohaterami, z którymi zdążyliśmy się zżyć. Ogromne nadzieje często generują wielki zawód, jednak Joe i Anthony Russo (do spółki ze swoimi scenariuszowymi kolegami, Christopherem Markusem i Stephenem McFeelym) przebyli długą drogę i po trzech wspólnie stworzonych filmach dla Marvel Studios dobrze wiedzą, czego oczekują fani. Czwarta część Avengers to list miłosny napisany do widzów, do komiksów i do ich twórców. List bardzo długi, z kilkoma bykami, ale ostatecznie pełen niezwykle pozytywnych emocji i wzruszeń.
Omówienie fabuły filmu nie może mieć tu miejsca – z przyczyn oczywistych. Pozwolę sobie jednak stwierdzić, że Koniec gry w ciągu pierwszych kilkunastu minut w niezwykle sprawny i zaskakujący sposób pokazuje, iż kolejne niemal 3 godziny będą niezwykłą podróżą, w której wszystko może się zdarzyć.
Na podstawie niezwykle oszczędnych (i sprytnie oszukujących) zwiastunów były wysnuwane różnorakie teorie, jedne bliższe prawdy, inne od niej odległe. Żadna z nich jednak nie przygotowuje widza na prawdziwą bombę, jaka ostatecznie zostaje odpalona na ekranie. Koniec gry jest idealnie dopasowaną drugą połówką Wojny bez granic, w wielu miejscach podobną, a jednak zdecydowanie inną. Rok temu postaci było tak dużo, że film musiał zostać pocięty na ogromną liczbę mniejszych sekwencji, scena akcji goniła scenę akcji, a każdy ekscytujący moment był zaraz pobijany złożonością i efektownością kolejnego. Koniec gry skupia się na pozostałych przy życiu bohaterach i zostaje z nimi na dłużej, dzięki czemu fabuła oddycha pełną piersią, nie goniąc na złamanie karku.
Nie ma już nic...
Jeśli obedrzemy film z całej otoczki, dostrzeżemy, że nowa część Avengers stoi na dwóch filarach – fenomenalnej komiksowej akcji i właśnie bohaterach. Szóstka herosów na różne sposoby zmaga się z pewnego rodzaju stresem pourazowym, z traumą bycia pozostawionymi przy życiu – jedni rzucają się w wir pracy, inni nadal pomagają bliźnim, a jeszcze inni zupełnie się wycofują. Ten etap to tak na dobrą sprawę aż 1/3 całego filmu – motywacje i sposób patrzenia na ten nowy świat są przedstawione bardzo dokładnie i z szacunkiem do całej jedenastoletniej historii Marvel Cinematic Universe. Tony’ego Starka, Steve’a Rogersa, Nataszę Romanow, Bruce’a Bannera, Thora i Hawkeye’a znamy dobrze i kibicujemy im z całego serca. Ten ostatni bohater, do spółki z również nieobecnym w poprzednim filmie Ant-Manem, ma zresztą w końcu do odegrania dużą rolę.
Drugi filar, czyli kipiąca od CGI i wydanych dolarów akcja, to coś, z czego MCU słynie, a Koniec gry robi, co może, by pokazać rzeczy do tej pory na ekranie niewidziane. Jeśli tylko przymkniemy oko na niepotrzebną i momentami słabą konwersję 3D, to zaoferowany przez twórców superbohaterski spektakl okaże się być jedną z najbardziej efektownych rzeczy oglądanych w kinie w ostatnich latach. Na dobrą sprawę tylko Wojna bez granic może mierzyć się z Końcem gry jak równy z równym.
Jesteśmy wolni...
Mimo że seans trwa ponad trzy godziny, nowa odsłona Avengers nie męczy widza. Umiejętne żonglowanie wątkami i pełna zaskoczeń środkowa część filmu sprawiają, że każda minuta w kinie wydaje się świeża, a gotowe dzieło nie cierpi na syndrom Powrotu króla, który miał zdecydowanie za dużo zakończeń i za bardzo uwierzył w bycie prawdziwym arcydziełem nieomylnego twórcy. Tradycyjnie dla Marvela cały ten emocjonalny ładunek równoważony jest przez humor, który (za wyjątkiem jednej sceny) nie sprawia wrażenia wymuszonego. Owszem, sporo dialogów nadal bazuje na zawadiackich odzywkach i one-linerach, ale na tym etapie naprawdę nie trzeba już dokładać dużo więcej, by produkt sprzedać.
Nie mam bowiem wątpliwości, że Avengers: Koniec gry to produkt. Przemyślana do samego końca biznesowa zagrywka, która ma to szczęście, że stoją za nią pasjonaci z taką łatwością łączący przyjemne z pożytecznym (czytaj: zarabianie pieniędzy z oferowaniem rozrywki na najwyższym poziomie). Da się zatem wyczuć pewnego rodzaju kalkulację, wszak to „ostateczne zakończenie”, o którym wspomniałem wcześniej, jest tylko finałem bardzo długiego rozdziału, a podróż będzie trwać dalej. Scenariusz filmu potyka się więc tu czy tam, gdy tylko za mocno zaczynamy zagłębiać się w jego zawiłości. Jest to jednak na tyle niewielka rysa na tym wysokobudżetowym krysztale, że ze świecą szukać fana, któremu Koniec gry nie będzie się podobać.
…możemy iść
Avengers: Koniec gry to godny finał dla wszystkich zaangażowanych w ten ogromny projekt. W satysfakcjonujący sposób kończy trwające po kilka lat podróże wybranych bohaterów, daje gwiazdom kolejną szansę zabłysnąć z wielką siłą (Robert Downey Jr. i Chris Evans wskakują tu na nieosiągalny piedestał), wielkimi garściami czerpie z dokonań poprzedników (liczba nawiązań i mrugnięć okiem będzie przedmiotem niezdrowej ilości filmików w stylu „20 rzeczy, które przegapiłeś w Endgamie”) i z ogromnym szacunkiem oferuje to wszystko widzom. Podczas seansu śmiałem się, wzruszałem, klaskałem, krzyczałem, a obecne w kliku momentach ciarki wprawiły w drżenie całe me dłonie, zajęte do tej pory zakrywaniem otwartych ust. Avengers: Koniec gry to film dla mnie, dla wielkiego fana tego uniwersum.