autor: Adam Kaczmarek
Quantum of Solace - recenzja filmu
Fani oczekiwali Quantum of Solace od dawna. Ale czy nowe przygody tajnego agenta Jej Królewskiej Mości prezentują się tak samo dobrze jak poprzednie? Niekoniecznie.
Co zrobić, gdy sprawdzona formuła zaczyna powoli męczyć widza? Odpowiedź jest prosta – odświeżyć ją! W Hollywood zapanowała moda na restarty. Co roku otrzymujemy produkcje nawiązujące do swoich korzeni, aczkolwiek w zmienionej formie. Był już nowy Batman, Hulk, planuje się także Supermana i Conana. Przyjrzyjmy się jednak herosowi bardziej ludzkiemu, herosowi na miarę naszych czasów. James Bond – bo o nim mowa – to postać kultowa bez dwóch zdań. Przygody tajnego agenta Jej Królewskiej Mości oglądały kolejne pokolenia i zapowiada się, że widzami następnych perypetii zostaną nasze dziatki, wnuki i prawnuki. O niesłabnącej popularności bohatera książek Iana Fleminga świadczą nie tylko filmy, ale również doskonały marketing. W 2006 roku za sprawą Casino Royale doszło do rewolucji serii. Czarującego Pierce’a Brosnana zastąpił nieznany szerszej publiczności Daniel Craig, o którym mówiło się, że posiada aparycję… kloszarda. Zmian zresztą było więcej. Bogate w gadżety i nieprawdopodobne popisy kaskaderskie przygody ustąpiły miejsca twardemu, męskiemu kinu akcji. Craig sprawdził się w nowej roli znakomicie, a Casino Royale uznano za jeden z najlepszych filmów roku.
Za reżyserię najnowszej odsłony odpowiada specjalista od dramatów obyczajowych – Marc Forster. Autor m.in. Czekając na wyrok oraz Marzyciela wydawał się ciekawym wyborem Barbary Broccoli – producentki odpowiedzialnej za markę. Historia Quantum of Solace opiera się na dwóch fabularnych fundamentach, które zazębiają się już od początkowych sekund. Pierwszym z nich jest wątek zemsty na zabójcach Vesper. Drugi dotyczy poszukiwań przedstawicieli tajemniczej organizacji o nazwie Quantum, zajmującej się teoretycznie ekologią, a w rzeczywistości walczącej o skrawek lądu Boliwii. Bond pozostawia za sobą kolejne trupy i jednocześnie zbliża się do rozwiązania zagadki z kategorii „O co tu właściwie chodzi?”. Niestety, nie wszystko idzie zgodnie z planem. Kuleje zwłaszcza scenariusz, który po brzegi napakowano akcją. Nie miałbym tego za złe, gdyby sceny pościgów oraz mordobić pokazano w całej okazałości. Tymczasem na ekranie widać montażową sieczkę, która utrudnia jakiekolwiek rozeznanie, kto kogo okłada pięściami w danej chwili. Zgodnie z panującym trendem kamerę umieszczono w środku akcji, tak aby nawet chód żółwia wydał się bardzo dynamiczny. Trzęsący się obraz doprowadza do irytacji. Co dziwne, nie wszystkie działania Bonda nakręcono w ten sposób. Podczas bijatyki w haitańskim hotelu kamera elegancko obejmuje cały plan, prezentując dokładnie każdy zadany cios. Skąd ten brak konsekwencji w kręceniu scen walki? Nie mam bladego pojęcia.
Scenariusz, jak wspomniałem, jest nierówny, a przede wszystkim oklepany. Pierwsze 45 minut projekcji upływa pod znakiem solówek, wypadków samochodowych oraz strzelanin. Intryga zapoczątkowana na wstępie zostaje zepchnięta na drugi plan i dopiero od połowy filmu coś tu zaczyna się rozwijać i wyjaśniać. W ogóle początkowej fazie fabuły brakuje jakiejś sensownej, tworzącej całość kompozycji. Wydaje się, jakby Forster chciał nadrobić stracone na kręceniu kina moralnego niepokoju lata poprzez upakowanie jak największej liczby scen rodem z obrazów Johna Woo. Brak tu krzty oryginalności, stylu i wyczucia. Gdy przyjrzeć się elementom składowym QoS, dochodzimy do wniosku, że wszystko już gdzieś widzieliśmy. Klisza goni kliszę, zarówno w warstwie technicznej, jak i fabularnej. Sam wątek zemsty jest do bólu przewidywalny i spłycony.