Piotr Adamczyk w Marvelu to coś więcej niż mem. To kolejny ważny krok polskiego aktorstwa
Piotr Adamczyk stał się w ostatnim czasie hitem polskiego internetu i jedną z nowych twarzy MCU – całkiem nieźle, prawda? Jego rola w Hawkeye’u nie wzięła się jednak znikąd – to skutek spopularyzowania polskiego rynku aktorskiego na skalę globalną.
Amerykański sen nadal kusi. Perspektywa pojawienia się na planie filmowym hollywoodzkiej produkcji, nawet w roli nic nieznaczącego statysty czy podawacza kanapek, to dla wielu ludzi spełnienie życiowych marzeń, ambicji i aspiracji. I w sumie się temu nie dziwię. Bo poznaje się wtedy trochę inny świat, zdobywa doświadczenie, które dla wielu jest jakimś mitycznym doznaniem dostępnym jedynie dla światowej elity, a także mierzy się z wyzwaniem artystycznym zupełnie odmiennym niż w jakiejkolwiek innej części świata.
Jakiś czas temu okazję do zabłyśnięcia na globalnej scenie zyskał Piotr Adamczyk, czyli człowiek, którego raczej każdy sympatyk rodzimego kina kojarzy. Nie miał on może w swojej karierze wybitnych momentów, choć niektórzy za takowy zapewne uznają rolę papieża Polaka, ale zdarzyło mu się opowiedzieć niejeden sprośny żart w komedii romantycznej czy wykrzyczeć parę wulgaryzmów u Patryka Vegi. Filmografia z pewnością bogata i pełna wartościowych przeżyć, choć obiektywnie... dość przeciętna.
Mimo to trudno powiedzieć, by Adamczyk nie miał talentu. Co to, to nie. Grać ten pan potrafi. Swoim kreacjami wzbudza emocje. Jego twarz często wystarczy, by zareklamować nowy film. Nic jednak nie wskazywało na to, by wypłynął na szerokie wody, za daleki ocean, tam, gdzie stoją może nie szklane, ale złote domy. A udało się – do tego nie byle jak. I uważam, że powinniśmy to naprawdę mocno docenić.
Wszem wobec i każdemu z osobna (bo może ktoś jeszcze tego nie wie) ogłaszam zatem, że mamy Polaka w Marvel Cinematic Universe. Może nie pierwszego w historii, bo należy pamiętać o epizodzie w Avengers wybitnego polskiego filmowca – Jerzego Skolimowskiego, który zagrał złowrogiego rosyjskiego generała. Kreacja Adamczyka w Hawkeye’u jest podobnie stereotypowa i przerysowana – mowa bowiem o dresiarzu Tomasie, przemawiającym ze słowiańskim akcentem i rzucającym nawet sporadycznie rodzimymi zwrotami. Śpiewa chociażby polskie kolędy czy grozi głównemu bohaterowi w stylu: „You are kidnapped, rozumiesz?”.
Z czego tu więc być dumnym, powiecie? Z jednej strony Hollywood rzeczywiście po raz kolejny wykorzystuje pochodzenie europejskich aktorów, by zaserwować proste gagi i archetypiczne charakterystyki danych postaci – to faktycznie może się nie wszystkim podobać. Z drugiej jednak – tak już jest i tego nie zmienimy. Należy więc być zadowolonym, że Adamczyk w ogóle przeszedł proces castingu i został wyłoniony z grona najpewniej wielu wcale nie mniej utalentowanych kandydatów.
Dziś widzimy go na ekranie obok samego Jeremy’ego Rennera. I jasne, może to być jednorazowy skok do wielkiego świata, ale jeśli Adamczyk miał postawić pierwszy krok na drodze do poważnego grania za granicą, to właśnie go uczynił. I z reakcji publiki widać, że jej sympatię sobie po prostu zaskarbił. A jeżeli powróci do ojczyzny, by nakręcić kolejny sequel Och, Karol, to też spoko. Zachowamy w pamięci jego rolę, uśmiechy na czerwonym dywanie i dumę związaną z reprezentacją polskiego aktorstwa na amerykańskiej ziemi.
Tyle, jeśli chodzi o Adamczyka. Jeszcze raz wielce mu gratuluję, ale teraz chciałbym cofnąć się nieco w czasie. Nie myślcie sobie bowiem, że pan Piotr znalazł się w Marvelu ot tak. Poprzednie lata pokazują czarno na białym, że polski rynek aktorski zaczyna być coraz bardziej zauważalny na całym globie. I do tego, co ważne, wykorzystywany.
Mówię tu przede wszystkim o dwóch dość ważnych filmach, a nawet „wydarzeniach filmowych”. Pierwszym z nich jest Pewnego razu w... Hollywood Quentina Tarantino. To właśnie w nim miał okazję pojawić się Rafał Zawierucha – aktor znany wcześniej z drugiego planu rozmaitych ojczystych produkcji, w tym uznanych Bogów. Jasne, został zwerbowany głównie dzięki swojej fizjonomii – bardzo bowiem przypominał młodego Romana Polańskiego, a właśnie jego miał zagrać. Łącznie na ekranie widzieliśmy go w paru scenach, zdołał wypowiedzieć jedną kwestię dialogową, i to będącą manieryczną inwektywą względem Bogu ducha winnego pieska, ale hej – żyła tym cała Polska.
Drugim filmem, o którym chcę wspomnieć, jest dzieło z naszego podwórka, artystyczny dramat romantyczny Pawła Pawlikowskiego pod tytułem Zimna wojna. Reżyser ten zapisał się już złotymi zgłoskami w historii polskiej i światowej kinematografii – zdobył bowiem Oscara (za Idę), a nie jest to, jak się domyślacie, norma wśród naszych twórców.
Zimna wojna na samym starcie zainteresowała już cały filmoznawczy światek, również ten zachodni. Wszyscy rozpływali się nad tą produkcją, Pawlikowski otrzymał kolejną nominację do nagrody Akademii, ale najwięcej zyskał aktorski duet – Tomasz Kot i Joanna Kulig. Ich filmowy romans i sceniczna wrażliwość zapadły w pamięć widzom. A wśród widzów byli również ważni reżyserzy. Skończyło się to więc dla tej dwójki rozpoczęciem kariery poza granicami naszego kraju. Kulig zagrała główną rolę w netflixowym serialu Eddy, twórcy głośnego La La Landu – Damiena Chazelle’a. Kot z kolei rozważany był przecież jako antagonista w najnowszym Bondzie (Rami Maleku, kiedyś Cię dopadniemy), a ostatnio oglądaliśmy go w thrillerze psychologicznym Wróg doskonały.
ROOOOXANNE!
I wcześniej zdarzało się zagrać Polakowi w hollywoodzkim filmie – były to jednak przypadki wyjątkowe i dość od siebie odległe. Najlepiej wspominam chyba występ Jacka Komana w kultowym musicalu Moulin Rouge!, w którym zagrał tancerza, śpiewaka i cyrkowca o... latynoamerykańskim rodowodzie. Nie była to jednak żadna drobniusieńka rólka, tylko pełnoprawny drugi plan. Ba, to on był wiodącym, zachrypniętym głosem w scenie z utworem Roxanne, tuż obok Ewana McGregora i Nicole Kidman. A kiedy to było? Na początku XXI wieku, czyli w 2001 roku. Kto nie widział, niech nadrabia.
To wszystko zdarzyło się w ciągu kilku ostatnich lat – podkreślam: kilku ostatnich lat. I choć można mówić, że to niezwiązane ze sobą wydarzenia, ja dostrzegam tu pewną zależność. Uważam, że zachodni twórcy zmienili sposób patrzenia na nasz rynek aktorski – zrozumieli, że ci dziwaczni, kaleczący angielszczyznę Słowianie sprawdzają się również na arenie międzynarodowej. Że mogą zostać dostrzeżeni w czymś więcej niż w pierwszym lepszym dramacie historycznym czy eksperymentalnym projekcie niezależnym reżyserowanym przez absolwenta „łódzkiej filmówki”.
Niechaj więc angaże Adamczyka, Kulig, Kota i Zawieruchy będą obiecującym prognostykiem na przyszłość. I to tę najbliższą, bo tu nie ma na co czekać, trzeba rozsławiać polskich aktorów. Ci bowiem, w mojej opinii, w ponad 120-letniej historii kinematografii nie zdobyli wystarczającego uznania i rozgłosu, a umiejętności odmówić im przecież nie można. Kibicujmy więc, by dołączyli do panteonu tych największych – Romana Polańskiego straszącego wszystkich Dzieckiem Rosemary, Jana Kaczmarka, który wzruszał nas muzyką do Mojego przyjaciela Hachiko, czy Janusza Kamińskiego, człowieka odpowiedzialnego za zdjęcia do największych hitów Stevena Spielberga. Miejsca jest sporo, moi drodzy – na pewno się zmieścicie.
OD AUTORA
Czy za przejaw patriotyzmu można uznać pojawiające się w sercu ciepełko za każdym razem, gdy polski aktor wystąpi w zagranicznym filmie? Bo jeśli tak, to najpewniej jestem pod tym względem ultrasem. Raduje mnie, że Hollywood coraz bardziej otwiera się na wschodnie wpływy. Mówię tu zarówno o europejskim, jak i azjatyckim rynku. To zasługa głównie Parasite’a, ale nawet Piotr Adamczyk odgrywa w tym procesie jakąś mikrorolę. Więc cieszmy się tym. Tak po prostu.