Peacemaker nie traktuje siebie serio, ale sensownie mówi o poważnych problemach
Peacemaker jest dostępny na HBO Max od samego początku funkcjonowania w Polsce tej platformy i powiem wprost – odpalcie go tak szybko, jak tylko możecie. To nie tylko przekomiczny serial superbohaterski, ale i trafny komentarz społeczny.
James Gunn umie w Hollywood. To jeden z niewielu współczesnych twórców mogących pochwalić się superbohaterskimi blockbusterami, które wychodzą poza ściśle określone gatunkowe ramy, nieustannie bawiąc się formą i żonglując treścią. Są nadal epickimi historiami o ratowaniu ludzkości, ale i o pełnych życia oraz dających się lubić bohaterach. W końcu można je nazwać także obrazami nieco dysfunkcyjnych, niestabilnych, ale szczerze kochających się rodzin. W Strażnikach Galaktyki taką familię założył Peter Quill, z kolei w The Suicide Squad wzajemnym szacunkiem i zaufaniem obdarzyła się grupa psychopatycznych wynaturzeńców spod ciemnej gwiazdy.
Do jednego z przynależących do wspomnianego Legionu Samobójców wariackich antybohaterów powracamy w Peacemakerze – nowym serialu Jamesa Gunna dostępnym na HBO Max. Po tytule domyślacie się nawet do którego. Właśnie to tego, który okazał się w The Suicide Squad zwyrodnialcem i zdrajcą, fałszywym idealistą, człowiekiem za nic mającym przyzwoitość, uczciwość i oddanie dobrej sprawie. A przynajmniej na takiego niegodziwca mi wyglądał, kiedy opuszczałem salę kinową. Gunn nie bez powodu postanowił jednak nakręcić o nim osobną produkcję. Okazuje się bowiem, że w tym zepsutym człowieku kryją się wcale niegłęboko schowane dobroć i szlachetność – przysłonięte, niestety, przez demony przeszłości, niezdrowe wzorce i pretekstową przysięgę o zabijaniu w imię pokoju na świecie, czego jakże groteskowymi symbolami są przyciasny silikonowy strój, ogromniasty hełm grawitacyjny i zwierzęcy towarzysz w postaci orła o imieniu Eagly.
Peacemaker w ciągu dosłownie kilku odcinków odkrywa wszystkie karty i tłumaczy, co doprowadziło Christophera Smitha (bo tak naprawdę nazywa się tytułowy bohater) do emocjonalnego wypalenia, które pociągnęło go niemal na samo dno. Przy okazji jednak Gunn daje mu szansę odkupienia, a wszystko dzięki temu, że Peacemaker zyskuje coś na kształt przyszywanej rodziny – takiej, która pozwala mu choć trochę zapomnieć o toksycznej relacji z ojcem, będącym jednym z najgroźniejszych białych suprematystów w okolicy.
Cóż to za „przyszywana rodzina”? Zbiór postaci niemal przypadkowych – w innych serialach stanowiłyby pewnie mało interesujący drugi plan, ale tutaj jest zupełnie inaczej. Bo Gunn kocha każdego bohatera, który występuje w jego dziele, i zawsze musi mu poświęcić parę chwil, a przynajmniej jedną wartościową dramaturgicznie scenę, w której jasno pokazuje, z kim mamy do czynienia i jaki bagaż doświadczeń dźwiga ta osoba. W związku z tym otyły informatyk z ufarbowaną brodą nie jest jedynie zlepkiem fizjonomicznych stereotypów, tylko samotnikiem szukającym społecznej akceptacji, z kolei typowy oschły szef całej tej „familii” skrywa mroczną tajemnicę, co prowadzi do wzruszających scen i poruszenia ważkich kwestii w finałowych odcinkach serialu. Każdy bohater jest tutaj po coś, a relacje panujące w całej grupie jak zwykle czynią z jej członków osoby, z którymi możemy sympatyzować i empatyzować. A to naprawdę ważna sprawa w kontekście utrzymania uwagi widza przez wszystkie odcinki pierwszego sezonu.
Powaga pełna łamag
Na podstawie powyższego opisu możecie zapewne odnieść mylne wrażenie, że mowa o jakimś wysmakowanym dramacie psychologicznym, a nie luźnym „akcyjniaku” superbohaterskim, ale wolę rozwiać wszelkie wątpliwości – Gunn jak zwykle stara się bawić odbiorców. Żartuje dużo, żartuje w sposób kontrowersyjny, często nawet prymitywny, ale zawsze żartuje w jakimś celu. W Peacemakerze komizm ma za zadanie, podobnie jak w Strażnikach Galaktyki i The Suicide Squad, zarysować nieco portrety charakterologiczne postaci i wywlec na wierzch wszystkie ich dziwne zachowania oraz problemy. A głupoty potrafią powiedzieć o człowieku naprawdę sporo.
Drugim ważnym powodem ciągłego sypania dowcipami jest chęć kreacji niebanalnej satyry – na współczesną Amerykę i na współczesną rzeczywistość w ogóle. Gunnowi nie brakuje twórczej odwagi, nie stroni nawet od poruszania kwestii ideologicznych i politycznych. Zestawia ze sobą postacie skrajnie lewicowe i prawicowe, pozwala im drzeć koty, by następnie uwolnić między nimi (postaciami, nie kotami) szczerą przyjaźń. Poza tym sam Peacemaker to przykład antybohatera o dość silnie określonych poglądach na rzeczywistość, choć owe poglądy nie są raczej efektem jakiegoś naturalnego i racjonalnego procesu myślowego, a bardziej odgórnych haseł i spaczonych wartości narzuconych mu przez bliskie środowisko w przeszłości.
Co ciekawe, Gunn porusza także bardzo ciekawy temat znany chociażby z finału pierwszego The Last of Us, czyli konfliktu dobra ogółu z dobrem dość określonej grupy bliskich sobie jednostek (a to wszystko jeszcze podszyte komentarzem dotyczącym katastrofy klimatycznej). Do teraz zaskakuje mnie, jak wiele kwestii udało się Gunnowi przedstawić w Peacemakerze w sposób co najmniej uczciwy i zadowalający. Niektórych co prawda może odrzucić liczba żartów w formie przerywników pomiędzy zastanawiającymi tezami i odniesieniami do istotnych problemów społecznych, ale bez tego luzu nie byłoby stylu owego twórcy. Albo to kupujecie z całym dobrodziejstwem inwentarza, albo odpadacie na samym starcie – prosta piłka.
Cicho, choć wulgarnie
Z jednej strony mamy więc do czynienia z miejscami męczącym, ale raczej udanym skeczem, a z drugiej z szeregiem ciekawie pomyślanych character arców z domieszką trafnych obserwacji socjologicznych wciśniętych subtelnie w scenariusz. W Peacemakerze nie uświadczycie jednak za wiele akcji, superbohaterskich popisów czy zapadających w pamięć scen mordobicia – to najmniej spektakularne i zarazem najbardziej kameralne dzieło Gunna. I wiecie, co? Mnie to nawet pasuje.
Szkoda jedynie, że twórcom zabrakło konsekwencji i pod koniec postanowili trochę podwyższyć stawkę, a co za tym idzie – rozwodnić zwartą strukturę dzieła. Na szczęście nie ucierpiały na tym zanadto postacie, które nadal miały coś do powiedzenia w zastanym chaosie. Im więcej jednak dziwacznego science fiction pojawiało się w Peacemakerze, tym gorzej mi się go oglądało.
Liczę też na to, że w drugim sezonie Gunn wyciągnie trochę wniosków, bo w pierwszym wyszło na jaw, że o wiele lepiej czuje się w sferze filmowej niż serialowej. Nierówne tempo odcinków, dłużyzny i brak pomysłów na naturalne rozwinięcie akcji dawały się miejscami we znaki, ale sytuację uratowały przede wszystkim żywiołowe dialogi i ostre jak brzytwa żarty.
Koniec końców seans Peacemakera kojarzyć mi się będzie z salwami niekontrolowanego śmiechu przeplatanymi chwilami zadumy, kiedy to scenariusz próbował opowiedzieć mi coś więcej niż głupawy dowcip. Na te nieco poważniejsze treści nie musicie oczywiście zwracać uwagi, macie pełne prawo do tego, aby oddać się bezpretensjonalnej uciesze związanej z obrazem nieco zakrzywionej współczesnej rzeczywistości pełnej kontrowersyjnych, ale i charyzmatycznych bohaterów. Jestem jednak w stu procentach pewien, że Peacemakera najsprawiedliwiej jest traktować jako serial o dwóch twarzach – błazna i mędrca. Jednemu bowiem na imię James, a drugiemu Gunn. A działając razem, wykazują sporo życiowego dystansu i nie żałują widzowi mądrych przemyśleń – tego zaś nam bardzo potrzeba, zwłaszcza dziś.
Ocena: 7/10
O AUTORZE
Moja pierwsza styczność z twórczością Gunna miała miejsce podczas seansu pierwszych Strażników Galaktyki – i to głównie z dokonaniami w ramach kina superbohaterskiego kojarzę tego filmowca. Człowiek ten od zawsze trafia w moje mało wysublimowane poczucie humoru, a przy okazji oczarowuje fajerwerkowym, postmodernistycznym stylem kręcenia i chęcią przekazania czegoś więcej w swoich pozornie prostych historyjkach. Peacemakera obejrzałem więc z przyjemnością. Bo to sto procenta Gunna w Gunnie.
Serial Peacemaker obejrzysz na HBO Max