4. Final Fantasy XVI. Najlepsze RPG 2023 - wybór redakcji
Spis treści
4. Final Fantasy XVI
Liczba zdobytych punktów: 95
Szesnasta odsłona głównej serii Final Fantasy podzieliła fandom. Z jednej strony mamy sporo niezadowolonych z ostatecznego kształtu gry sympatyków tego cyklu (a z upływem czasu pojawia się ich coraz więcej), a z drugiej osoby zachwycone tym, co udało się dostarczyć deweloperom ze Square Enix. Mnie osobiście Final Fantasy XVI zawiodło wyjątkowo mocno, nie przypominam sobie, by któryś z wypatrywanych tytułów nie tylko nie spełnił oczekiwań, ale i tak mocno się z nimi rozminął. Jednakże nie będę tutaj wlewał żali i skupię się na dobrych stronach gry. Z jakiegoś powodu wylądowała tak wysoko, nieprawdaż?
Final Fantasy XVI broni się przede wszystkim kreacją bohaterów, dojrzałą historią oraz oprawą audiowizualną. Starcia z Eikonami są niesamowite. Gdy wydaje się, że twórcy przeszli samych siebie, kolejne potyczki mówią „potrzymaj nam piwo” i serwują sceny, które wyrywają nas z kapci. Nastawienie na akcję sprawiło, że Final Fantasy XVI jest najbardziej przystępną odsłoną dla kogoś, kto do tej pory stronił od jRPG. Bo klasycznego „Fajnala” tutaj tyle, co kot napłakał.
Ocenia Hubert „hexx0” Śledziewski
Choć jestem dopiero w połowie szesnastego „Fajnala” – a więc, w domyśle, najbardziej doniosłe, efektowne wydarzenia jeszcze przede mną – przestałem już liczyć sceny, które w duchu określiłem mianem „epickich”. Cała ta gra jest epicka – co nie znaczy idealna. Choć trochę przewidywalny, główny wątek fabularny wkręca od pierwszej chwili i nie przestaje intrygować (jak dotąd). Starcia Eikonów dosłownie zapierają dech w piersi. Niestety, im dalej od zasadniczej opowieści, tym bardziej wieje nudą. Zadania poboczne fajnie dopowiadają historię, lecz gameplayowo straszliwie wręcz nudzą. Przynieś, wynieś, pozamiataj. Jest to zabawne o tyle, że u podstaw rozgrywka jako taka została zrealizowana znakomicie. System walki „siada” w mig, a jego opanowanie sprawia sporo satysfakcji. Jej ociupinka ulatuje przez relatywnie niski poziom trudności i checkpointy w starciach z bossami (!), które – na szczęście – można zignorować, wczytując wykonany przed walką ręczny zapis gry. Mam również delikatny zarzut do oprawy graficznej, gdyż jej jakość (na PS5) niewiele odstaje od tej, której doświadczyłem w Final Fantasy XV na mocnym pececie. Generalnie bawię się jednak znakomicie. Pod wieloma względami jest to „Fajnal”, na którego czekałem od ery PlayStation 2 – a to już nie lada komplement z mojej strony.
Ocenia Sebastian „Junkie” Kasparek
Zamiast obrażać się na to, czym gra nie jest, uwielbiam rozpływać się nad tym, czym jest. To fantastyczna przygoda napędzana świetnie napisaną historią i szalenie angażującą narracją. Otrzymałem osobistą przeprawę pełną momentów definiujących na nowo słowo „epickość” i pełną scen, o których nie zapomnę przez całe kolejne lata. Uwielbiam odbierać gry w sposób emocjonalny, a Final Fantasy XVI strasznie mnie pod tym względem zaangażowało. Z każdym kolejnym rozdziałem byłem coraz bardziej nakręcony, a gdy myślałem, że widziałem już wszystko, gra uderzała mocniej i prezentowała potyczki, przy których jedyna sensowna reakcja to opad szczęki. Przy tym, jako fan gier akcji i slasherów, bawiłem się doskonale systemem walki i żałuję tylko, że poziom trudności nie wprowadzał więcej dramaturgii. Gdyż tej z kolei nie brakowało w samych przerywnikach filmowych. Czy w moich oczach to najlepsza gra roku? Pewnie nie, ale właśnie przy niej bawiłem się najlepiej i bez wahania wskażę ją jako tę ulubioną.
Ocenia Mateusz „Ictius” Sawka
Szesnaste Final Fantasy wciągnęło mnie bez reszty swoją bardzo osobistą historią, postaciami, których nie da się nie lubić, a także doskonałym systemem walki. Ten ostatni element może nie przypaść do gustu fanom starszych części, jako że bliżej mu do takiego Devil May Cry niż do tur czy paska ATB. To, co pozostało bez zmian, to świetna, potęgująca emocje muzyka, idealnie dopasowana do tego, co dzieje się na ekranie. A dzieje się dużo. Szczególnie gdy do akcji wkraczają Eikony – gra w pełni pokazuje ich destrukcyjną potęgę. To dla mnie jedna z tych produkcji, w których „jeszcze moment i kończę” zamienia się w dodatkową godzinę.