autor: Andrzej Zygmański
Lara Croft: Tomb Raider - czy warto pójść do kina?
„Lara Croft: Tomb Raider” miał w końcu przełamać pasmo dotychczasowych porażek adaptacji gier komputerowych na dużym ekranie. Niestety, pomimo wielkich pieniędzy i Angeliny Jolie w tytułowej roli, po raz kolejny uraczono nas bajkowym gniotem.
Na ten moment długo czekali wszyscy wielbiciele wirtualnej piękności. Lara Croft nareszcie zawitała na duży ekran, wabiąc nie tylko „odpowiednimi” kształtami Angeliny Jolie, ale także obietnicą wielkiej przygody. Prace nad filmem trwały ponad rok i zaowocowały obrazem mającym nawiązywać formą i treścią do znanej wszystkim trylogii o przygodach Indiany Jonesa. Czy i jak udało się to osiągnąć miałem przyjemność przekonać się na premierowym seansie w piątkowy poranek. Na wstępie muszę zdradzić, że nie jestem fanatycznym miłośnikiem „Tomb Raider-a”. Jedynie pierwszą część cyklu uważam za tytuł naprawdę dobry i przykuwający do ekranu. Jednakże z niecierpliwością oczekiwałem na filmową adaptację przygód Lary Croft, mając nadzieję na kilkadziesiąt minut przyzwoitej, wakacyjnej rozrywki, podanej z hollywoodzkim rozmachem. Historia nie powinna budzić zastrzeżeń, gdyż jest jak wyciągnięta z gry komputerowej, czy komiksowej opowieści. Mamy meteoryt, z którego pozostałości pradawny lud stworzył potężny artefakt, dysponujący mocą podróżowania w czasie. Mamy katastrofę, jaką wywołało jego niewłaściwe użycie i wreszcie tajemniczą organizację, która po 5000 lat chce ponownie zawładnąć mocą magicznego przedmiotu. Problem leży w tym, że został on podzielony na dwie, dobrze ukryte, części, a jedyny klucz do nich znajduje się w rękach pięknej i bogatej pani archeolog. Pisząc tą recenzję (dwa dni po obejrzeniu filmu) nadal nie mogę zrozumieć jakim cudem „Tomb Raider” miał tak znakomite (48,2 mln w trzy dni) otwarcie za oceanem. Obraz ten stoi na tak żenującym poziomie, że każdemu dotychczas napotkanemu, potencjalnemu widzowi, szczerze odradzałem wydatek kilkunastu złotych na bilet. Przyczyn tego jest mnóstwo, dlatego najpierw wspomnę o tym , co może się podobać w przygodach komputerowej gwiazdy. Przede wszystkim samo wykonanie. Nawet jak na standardy amerykańskie, stoi ono na najwyższym poziomie. Szczególnie wyczyny Angeliny Jolie (a raczej jej dublerki), walczącej na podwieszonych do sufitu linach, zapierają dech w piersiach. Również efekty specjalne to majstersztyk. Animacja bojowego robota, z którym Lara toczy pojedynek na samym początku, przewyższa wszystko, co dotychczas widziałem nawet w pierwszym epizodzie Gwiezdnych Wojen. Momentami film otacza niesamowity, mroczny nastrój, który błyskawicznie ulatnia się z chwilą pojawienia się w kadrze A J. Naprawdę nie wiem, jak można było być tak ślepo zapatrzonym w jej kształty, żeby nie dostrzec tragicznego poziomu gry aktorskiej. W swojej roli jest bardziej „drewniana” niż Pinokio Disney’a, a fragmenty, kiedy wypowiada co bardziej „dramatyczne” dialogi, powinno się wyciąć dla ochrony zdrowia psychicznego widzów. Co gorsza, scenarzysta i reżyser w żaden sposób nie potrafili wspomóc legendy w jej filmowym debiucie. Z dobrze zapowiadającej się historii stworzono karykaturę gry, rozbitą na swego rodzaju rozdziały, podzielone durnymi i pseudo-dowcipnymi dialogami, które mogą wywołać co najwyżej ironiczne uśmiechy. Potężne luki w logice fabuły i niezrozumiałe dla mnie wątki (jak poświęcenie Lary dla nierozgarniętego Alexa Westa, za którym wydawało się, że nie przepada), tuszuje momentami zawrotne tempo akcji, godne najlepszych filmowych pozycji tego gatunku. To chyba najsilniejszy atut Tomb Raider-a, który nie pozwala zasnąć trochę bardziej wymagającemu kino-maniakowi. Na tle aktorskiej żenady, najlepiej wypada Iain Glen, wcielającego się w rolę Manfreda Powell-a, głównego przeciwnika Lary, w poszukiwaniach części pradawnego artefaktu. Jako jedyny nadał odgrywanej postaci lekki ton i zachował ironiczny dystans do swojej roli. Przypomina to trochę cykl Batman-ów, gdzie odtwórcy czarnych charakterów zawsze pozostawiali w tyle aktorów pierwszoplanowych. Tak na prawdę z filmu zostanie mi wyłącznie muzyka, która wpadła mi w ucho już na starcie i utrzymała wysoki poziom do napisów końcowych. Oczywiście daleko jej do utworów John-a Williams-a, ale tworzyła nastrój lepiej niż obraz przed oczami. Ze słyszenia wiem, że kontrakt z Angeliną Jolie przewiduje jeszcze dwa filmy oparte na wyczynach Lary Croft. Szczerze życzę producentom, aby pani Jolie do tego czasu pobrała kilka dodatkowych lekcji gry aktorskiej, a oni sami wybrali odrobinę lepszego reżysera niż Simon West, który bardziej nadaje się na twórcę reklam i wideoklipów, niż filmów fabularnych. Osobiście wolę obejrzeć po raz „enty” przygody Harrisona Forda, niż wyczyny Pani Croft, które lepiej wyglądają na ekranie monitora. Andrzej „Gorim” Zygmański |