Od drabiny do (tak zwanej) katapulty. Krowy za mury - jak naprawdę oblegano miasta?
Spis treści
Od drabiny do (tak zwanej) katapulty
Choć jak wspomnieliśmy wcześniej, zamki były projektowane tak, by oprzeć się większości frontalnych ataków, i zwykle znakomicie się pod tym względem spisywały, czasami oblegający nie mogli pozwolić sobie na czekanie, aż w oczy obrońców zajrzy głód. W wielu przypadkach z pewnością chodziło o pieniądze. Utrzymywanie wielkiej armii gdzieś w dalekich stronach, gotowej cały czas do ataku, kosztowało krocie, zwłaszcza gdy taki stan miał trwać miesiącami lub latami.
Poza tym koczujące oddziały stawały się równie podatne na roznoszone choroby jak obrońcy po drugiej stronie murów, i to nawet bez bombardowania padliną. Wreszcie, zwłaszcza w zachodniej i wschodniej Europie, kluczowym czynnikiem była pora roku. Żaden dowódca nie chciał, by podczas długiego oblężenia twierdzy zastała go mroźna zima. Z różnych powodów więc decydowano się na szturm lub inne siłowe sposoby przeniknięcia do zamku.
Zima, mnóstwo ogromnych mangoneli i równy, płaski teren przed palisadą. Sporo rzeczy na tym obrazku nie zgadza się z historycznymi realiami.
Tutaj wiele zależało od usytuowania fortec. Te wybudowane celowo na stromych wzgórzach lub z wielką fosą dookoła wykluczały lub znacznie utrudniały wykorzystanie najbardziej podstawowego narzędzia, czyli drabin do wspięcia się na mury. Taki atak był niezwykle ryzykowny i zwykle pochłaniał ogromną liczbę ofiar po stronie atakujących, bo załodze było łatwo odpychać drabiny i razić wroga z góry. Do tego celu nie wykorzystywano jednak gorącego oleju czy smoły, a głównie wrzącą wodę, rozgrzany piasek, a czasem i wapno palone. Szturm udawał się tylko wtedy, gdy można było przytłoczyć obrońców większą liczebnością.
Wieże działały, o ile się nie spaliły
Ogromnych strat przy bezpośrednim ataku dało się uniknąć m.in. dzięki wykorzystaniu majestatycznych wież oblężniczych, ale ponownie, tu wszystko było uwarunkowane położeniem twierdzy (jeszcze bardziej niż w przypadku drabin). Takie machiny lepiej spisywały się przy zdobywaniu miast, często umiejscowionych w punktach strategicznych pod względem np. handlu, a nie militarnym. Najlepszym przykładem jest tu oblężenie Jerozolimy podczas pierwszej wyprawy krzyżowej, gdy po spaleniu jednej wieży druga posłużyła atakującym do przedostania się do miasta.
Warto zaznaczyć, że wieże oblężnicze były najczęściej konstruowane na miejscu ataku, jako ostateczny środek, gdy wszystkie inne metody zawiodły. Te wielopiętrowe machiny zwykle miały własną obsadę łuczników, strzelających do obrońców, a nawet małe „katapulty”. Względną łatwopalność drewnianych konstrukcji próbowano zmniejszyć, okładając je metalowymi płytami oraz świeżymi skórami zwierząt.
W czasie bitew w Siege Survival: Gloria Victis czerwone pola podpowiadają miejsce, gdzie upadnie głaz miotany przez trebusz. Prawdziwi obrońcy i cywile mogli liczyć tylko na szczęście.
Czym była mangonela?
Innymi klasycznymi maszynami wojennymi z czasów średniowiecza są katapulta (która generalnie nie nazywa się katapulta, ale o tym za chwilę) oraz, wykorzystywany nieco częściej, trebusz. Obie należą do machin miotających pociski na odległość, tyle że ta pierwsza wykorzystuje energię sprężystą, a drugi zasadę dźwigni. Jednak do znanych z filmów czy gier scen, w których potężne kule rozbijają w pył mury warowni, dochodziło bardzo rzadko.
Przede wszystkim do użycia machin miotających też musiał być spełniony warunek odpowiedniego położenia. Przy zamkach usytuowanych na wzgórzu pociski nie miały tyle energii, by dolecieć do celu i jeszcze stanowić jakieś zagrożenie. Po drugie, najbardziej powszechne były niewielkie trebusze, ciskające kule wielkości grejpfruta lub najwyżej kuli do kręgli. Taki ładunek mógł zabić żołnierza stojącego w pechowym miejscu, ale nie był w stanie uszkodzić potężnych murów obronnych.
Generalnie przeznaczeniem broni miotającej w średniowieczu było sianie popłochu wśród żołnierzy i przerzucanie padliny, ale nie burzenie murów. Popularne sceny, gdy atakujący przyciągają drewniane machiny na kołach, by roztrzaskać zamek, wyglądały nieco inaczej. Znane z popkultury katapulty tak naprawdę nazywały się mangonelami lub onagerami i były znacznie mniejszych rozmiarów, niż próbują nam wmówić gry i filmy, z pociskami wielkości najwyżej ludzkiej głowy. Siege Survival: Gloria Victis trochę w tym punkcie podkręca realia, bo kierowane przez nas postacie dostają się podczas bitew pod spadające głazy, ale ich rozmiar sugeruje użycie przez wroga rzadko spotykanych, najpotężniejszych maszyn, o których przeczytacie poniżej.
Warwolf siał postrach
Największym trebuszem w historii był Warwolf, wybudowany w 1304 roku na rozkaz angielskiego króla Edwarda I na czas jednego z oblężeń zamku Stirling w Szkocji. Potężna maszyna zdolna była ciskać kamienie o wadze 135 kilogramów na odległość 200 metrów. Warwolf został skonstruowany na miejscu, po tym jak cztery miesiące bombardowania „zwykłymi” machinami nie dało żadnych rezultatów.
Maszyna wywołała kolosalny efekt psychologiczny. Szkoci chcieli poddać zamek po tym, jak tylko zobaczyli ogrom Warwolfa, ale Edward zdecydował o kontynuowaniu oblężenia, by zobaczyć niszczycielską siłę trebusza w akcji. Warwolf rzeczywiście z łatwością zniszczył cały mur obronny. Dopiero wtedy Anglik przyjął kapitulację Szkotów. Położony w strategicznym miejscu zamek w Stirling doświadczył w sumie ośmiu oblężeń.
Najpotężniejszą bronią były właśnie trebusze, ale nawet te największe, zdolne do uszkodzenia murów, wykorzystywano w bardzo przemyślany sposób. Przede wszystkim zrobienie wyrwy w obronie nie oznaczało automatycznie zdobycia zamku. W historii było wiele przypadków, gdy obrońcy trwali na stanowiskach miesiącami, pomimo znacznych uszkodzeń w konstrukcji budowli. Jeszcze ważniejszą kwestią był sam brak chęci atakującego do dokonywania jakichkolwiek zniszczeń. Często taki zamek miał zostać przejęty po wygranym oblężeniu i przyszłemu właścicielowi zależało, by zdobyć go w idealnym stanie, a nie stracić fortunę na późniejsze naprawy.
Inną rzeczą pomijaną w grach czy filmach jest fakt, że trebusze wykorzystywała do miotania pocisków również strona broniąca się. Tutaj na jej korzyść działała lokalizacja fortecy na wzgórzu, bo dzięki temu ładunek nabierał większej prędkości. Armia oblężnicza z kolei miała mniejsze możliwości schronienia się przed takim „ogniem z góry”, co źle wpływało na jej morale.
Odpalić rakiety!
Rakiety? W średniowieczu? Tak. Pierwsze doniesienia o użyciu rakiet w boju pochodzą z roku 1232 i oblężenia warowni Kaifeng. Ponoć chińscy obrońcy posłali w stronę wojsk atakujących „ogniste strzały”, które nie były zwykłymi płonącymi bełtami, a pociskami zasilanymi prochem strzelniczym. 26 lat później chińskie rakiety miały już się pokazać w Europie. W 1379 roku ulepszoną wersją takiej broni zniszczono wieżę obronną w bitwie o Chiozza między Genuą a Wenecją.