autor: Jakub Kowalski
Jak Age of Conan mnie pokonan
Na rzetelną recenzję Age of Conan z wielu powodów jest jeszcze za wcześnie. Można się już jednak pokusić o pierwsze wrażenia z gry. Co też uczyniliśmy.
Spis treści
Od redakcji: Tekst trzyma klimat opowieści gracza MMO i jako taki zawiera niejedno „trudne” słowo – na końcu materiału znajdziecie słowniczek. :)
Dzień 1 – Nerwówka
Koledzy z early access bombardują mnie na GG, że kapitalne, że milion nowych pomysłów, że grafa nieporównywalna z niczym innym. Oglądam parę screenów i trailerów, monitoruję stronkę gry, wygląda co najmniej nieźle. Mam mieć jutro kolekcjonerkę, jakoś to nerwowo wytrzymam. Znajoma Angielka podsyła mi kilka fotek z edytora postaci. Wygląda tłusto. Ale wpadnę zaraz po uszy, ale znowu będę zarywał nocki, ale będzie!
Dzień 2 – Euforia
Jest! Rozpakowuję nerwowo, otwieram pudełko i zasypuję podłogę DVD-kami. Instalacja na paru płytach, zdążyłem już zapomnieć jak to było. Nie szkodzi, idzie nowe, na razie nie mam BluRaya. Tysiące megabajtów kopiują się, potem rozpakowują. Mija co najmniej godzina, chociaż w mojej podekscytowanej czasoprzestrzeni upływa jakieś siedem tygodni. Uruchamia się launcher i zaczyna ściągać patche. E tam, maks godzinka pewnie. Grubo się myliłem, z nienawiścią patrzę na pasek postępu, co i rusz zjeżdżający do zera i straszący mnie kolejnymi setkami plików do ściągnięcia. Odkładam euforię na następny dzień.
Dzień 3 – Euforia 2.0
Jest! Uruchomiło się! Ale mam czarny ekran zamiast nawet menusów. Pan Internet pomoże – no jasne, włączyłem obsługę DirectX 10, podczas gdy gra jeszcze jej nie ma. Ciekawe, czemu dało się ją w ogóle włączyć w takim razie. No dobra, ruszamy. Zakładam swoją pierwszą postać. Wybieram oczywiście Cimmerię, oczywiście klasa barbarzyńca... ale teraz chwila zawahania – ryzykować znowu śmiechy, że gram jak zawsze laską, czy gapić się najbliższe 500 godzin na kiwający się miarowo męski tyłek? Wygrywa logika i fakt, że mężczyźni to wzrokowcy. Edytor wciąga mnie na mniej więcej półtorej godziny, podczas których tworzę mniej i bardziej udane paszczury, aż w końcu w akcie desperacji zaczynam klikać na losowanie parametrów twarzy. Parada kobiet z porażeniem mózgowym nagle się kończy i trafiam całkiem przyjemną blondyneczkę. Cześć, kochanie. Jeszcze kilka suwaków do oporu w prawo, krytyczny rzut okiem na całość z profilu i z anfasu. Może być, włosy rozpuszczone, jedziemy. Albo jutro już pojadę, bo dzisiaj to pewnie zasnę.
Dzień 4 – Dżungla
Grafika oszałamia nie tylko mnie, ale również mojego całkiem niestarego jeszcze peceta. Grzeje się biedaczek tak bardzo, że muszę go rozkręcić i metodą ręczną odkleić taśmę, która przyczepiła się do karty graficznej. Wyjaśnia to przy okazji moje zwiechy w Call of Duty. /slap self. Ruszam do walki. Animacja postaci nie jest chyba aż tak płynna i śliczna jak w WoW-ie, musiałem poobcinać trochę szczegółów graficznych, wyłączyć bloom i trochę ograniczyć antyaliasing, ale kurczę... grafika wygląda nadal nieziemsko. Biegam sobie i okładam jakichś kolesi zupełnie nie rozumiejąc jeszcze, czemu system walki jest taki nowatorski. Ale podoba mi się to. Nawet gdy pomyślę, że moja lasia, świeżo po katastrofie statku i w zasadzie gołymi rękami tłucze bez większych problemów tłumy wyżartych kolesi.
Na razie nie wiem, jak włączyć przyznane mi razem z kolekcjonerką fanty, a fajne są, płaszczyk alkoholika bardzo by mi się przydał. Dobrze, że gdy jestem OOC, to zdrowie odnawia się w kilka sekund. Jeszcze kiedyś będę wspominał tę chwilę – kilka sekund, he, he, to przecież dłużej niż wieczność. Ale na razie jestem w dżungli i eskortuję jakąś panienkę do pobliskiej osady. Zaczyna się klasyczny noobzone. Ale to już ogarnę jutro.