autor: Jakub Kowalski
Dzień 5 – Questy!. Jak Age of Conan mnie pokonan
Spis treści
Dzień 5 – Questy!
Wchodzę do Tortage (po dziś dzień trwają dysputy, czy czyta się to tortejdż czy tortaaż). Na mapie aż roi mi się od znaczników questów, wszyscy ludzie mają tu nad głową wykrzykniczek. Zgarniam zadania hurtem, po piętnastym nie chce mi się już za bardzo czytać, o co w tym wszystkim chodzi. Minimapka jest niesamowicie pomocna, zaznaczenie questa w dzienniku powoduje wyświetlenie znacznika, dokąd trzeba pójść. Efekt jest jednak nieco inny, niż bym się spodziewał – biegam z nosem w minimapce, zamiast podziwiać naprawdę ślicznie przygotowane portowe miasto. Ale nie ja jeden, co chwila widzę kogoś zaciętego na jakimś słupku czy krzaczku. Robię te questy miejscowe. Moja lasia zaczyna dostawać pierwsze umiejętności do drzewek, niestety jest tu jakiś idiotyzm, bo każde drzewko ma pierwszy tier jednoelementowy. I trzeba go wymaksować, zanim się otwiera tier 2. Bardzo dziwne, będę martwił się potem. Na razie robię questy. Robię, robię, robię i nagle jakoś tak strasznie zaczyna mi się chcieć spać. Druga nad ranem. Dobra, dokończymy jutro.
Dzień 6 – PvP
Duża część questów kieruje mnie w miejsca, które śmierdzą mi instansami. Próbuję coś pospamować z LFG, ale nie ogarniam za bardzo systemu kanałów. Wreszcie jakaś dobra dusza wysyła mi tella, żebym prawym myszki rozwinął sobie filtry i listy kanałów. Nooo, jesteśmy w domu. Przy okazji dowiaduję się, że aby dostać rzeczy za kolekcjonerkę, muszę wpisać w chata /claim. Jakie to oczywiste. Nieważne. Znajduję kogoś, kto ma drugą postać na 40 levelu i włażę z nim do jednego z instów. A jak się po chwili okazuje, czegoś, co wydawało mi się instem, a jest tak naprawdę strefą potężnego gankowania. Bo w tych pseudo-instach na serwerach PvP wszyscy są otagowani na czerwono, czyli można lać. Racja, racja, gdybym chciał w spokoju questować, to bym sobie poszedł na serwer PvE, a ja bardzo lubię, jak mi ktoś przeszkadza oraz gdy ja komuś przeszkadzam. Chwilę walczymy z moim nowym kolegą, ale komunikacja idzie opornie – klawisz Enter nie włącza ostatnio wyświetlanego kanału, tylko główny. A party nie da się ustawić jako kanału głównego, więc chęć na gadkę (i zaraz potem na wspólne granie) mija mi.
Wchodzę sam do jednego z instów, w którym wyszarzyło już mi questy – a przecież w ogóle nie grindowałem, ktoś przesadził z liczbą zadań prawdę mówiąc. Widzę jakiegoś jeszcze bardziej noobskiego nooba niż ja i walę w niego jak w bęben. Leży. Zrespawnował się przy wyjściu. Leży. Zawołał kolegę. Leżę. W guildwarsowym stylu zmieniam instancję mojego insta (świetnie to brzmi) i wchodzę do innej wersji tego samego lochu, już bez tamtych kolesi. Ale za to z innym, któremu nie podoba się mój zgrabny tyłek. Trudno, zabiorę się za te zadania później. Starczy na dzisiaj.
Dzień 7 – Gore
Kolega z WoW-a tłumaczy mi na tellu, czym są kombosy, bo wprawdzie zrozumiałem zasadę ich działania (trzeba wklepywać w odpowiednich momentach sekwencję klawiszy), to jednak nie dotarło do mnie do końca to, że zwielokratniają siłę uderzeń. Tooltip też mi o tym nie powiedział, jedyne, co tam napisali twórcy, to na przykład to, że przeciwnik się przewraca albo jest oszołomiony. Trenuję kombosy na jednej upartej małpie, która mnie już napadła kilka razy. Kilka kombosów i drań leży.
Nooo, to teraz sobie poużywam na tych frajerach kampujących w instach! Wchodzę do jednego z nich (insta, nie frajera) i dociera do mnie w końcu, że gra dokładnie sprawdza, gdzie stoję ja, a gdzie stoi przeciwnik. Efekt – gdy tylko któryś z nas zaczyna kombosa, ten drugi schodzi mu z linii wymachu i po zabawie. Dlatego najlepiej stosować kombosy dwuciosowe, celując pierwszym uderzeniem gdzieś w bok, a dopiero drugim we wroga.
Krzywię się na ten pomysł i odpuszczam sobie PvP na moment. Idę dalej katować małpy, mają coś potrzebnego dla mnie czy coś. Nie wiem, za dużo questów, nie byłem w stanie tego przeczytać, mimo że czytać lubię. Wreszcie udaje mi się pierwsze fatality – moja blondyneczka jakiegoś słabego bandytę trafia ostatnim ciosem kombosa i odrzyna mu głowę. Wow. Zmieniam bronie, znajduję jeszcze paru słabiaków i oglądam naprawdę niezły festiwal gore. Przecinanie, wbijanie, wybijanie. Bronią dwuręczną też jest zabawnie, moja barbarzynka potrafi na przykład pozbawić przeciwnika obu ramion. Krew chlusta na ekran, a po fatality są jeszcze zwiększone parametry przez chwilę, więc walka w tłumie idzie jak z płatka.
I dobrze, bo cmentarze są daleko i bieganie z nich zajmuje chwilę, a na dodatek najgorsi gankerzy obstawiają je ze wszystkich stron. Bez celu, bo na razie za PvP nie ma żadnych nagród. Ale ganking to nie zawód ani hobby, to życiowa misja.