autor: Piotr Stasiak
Avalon - recenzja filmu
Polska aktorka Małgorzata Foremniak gra wirtualną wojowniczkę w artystycznym filmie przygotowanym przez japońskiego reżysera kreskówek. Jak udał się ten niezwykły ułańsko-azjatycki mariaż?
Chociaż trudno będzie w to uwierzyć, „Avalon” to film produkcji japońsko-polskiej. A jeszcze trudniej, gdy uzmysłowimy sobie, że główną w nim rolę zagrała Małgorzata Foremniak alias Zosia z serialu „Na dobre i na złe”. A jednak - fakty mówią za siebie. Z Polski są również pozostali aktorzy z obsady, podobnie jak plenery, projektantka kostiumów, autor zdjęć oraz wykonujący muzykę chór i orkiestra. Polska jest też „żubrówka”, którą z gwinta i ze szklanki obciąga główna bohaterka. Cała reszta, a więc pomysł, scenariusz i pieniążki na realizację przywędrowały do nas z kraju „kwitnącej wiśni”. Pomysłodawcą przedsięwzięcia jest japoński reżyser Mamoru Oshii. Fani anime z pewnością zakrzykną ze zdziwienia, jako że większość pamięta go dzięki kultowemu „Ghost in the shell”, który został uznany kamieniem milowym w historii japońskiej sztuki animacji.
Jeżeli przyjrzymy się bliżej liście płac „Avalonu” znajdziemy tam jeszcze inne sławne nazwiska tworzących mangowe produkcje (m.in. „Patlabor 1 i 2”, „Evangellion”, „Gakkonokaidan”). Wielu z tych autorów na co dzień rzadko styka się z pełnokrwistymi, kinowymi produkcjami, aktorami, scenografią itp. Dlatego też „Avalon” miał szansę wytyczyć nowe ścieżki w gatunku kina science-fiction, które nigdy nie było specjalnie rozpieszczane przez twórców filmowych. I w którym tak naprawdę od czasów „Matrixa” niewiele było rzeczy godnych uwagi.
Zanim powiem o tym, jak się to udało, słów trochę o fabule „Avalon”. Reżyser Mamoru Oshii oraz scenarzysta Kasunori Ito umieścili jego akcję w niedalekiej przyszłości. Przyszłości ponurej, przygnębiającej i dekadenckiej. Większość młodych ludzi żyje na granicy nędzy, bez perspektyw, w świecie wypranym z wszelkich uczuć i emocji. Smutną wegetację urozmaica im jedynie zakazana przez rząd komputerowa gra wojenna o nazwie „Avalon” (jako żywo przypominająca Operation Flashpoint, tylko o niebo bardziej zaawansowaną technicznie).
Rozgrywki toczą się w wirtualnej przestrzeni, w którą wejść można tylko za pomocą specjalnego sieciowego terminalu i hełmu. Takie terminale rozmieszczono w różnych tajnych klubach, do których wstęp mają jedynie wtajemniczeni członkowie. Wirtualna gra ma jednak swoje minusy. Pożera czas, pieniądze oraz siły witalne zawodników, gdyż chęć współzawodnictwa i bycia najlepszym uzależnia niczym narkotyk. Niektórzy gracze nigdy nie powrócili z cyfrowych pól walki – w świecie realnym zapadli na tajemniczą śpiączkę i jako ludzie-rośliny zapełniają kolejne oddziały w szpitalach psychiatrycznych.
Główną bohaterką „Avalon” jest ciemnowłosa Ash (Małgorzata Foremniak), świetna wojowniczka, działająca w pojedynkę, nie znająca znaczenia słowa porażka. Ash należała niegdyś do święcącej triumfy drużyny „Wizards”. Jednak podczas jednej ze szczególnie krwawych potyczek doszło do rozpadu. Część zawodników zginęła. Ash obawia się, że to z jej powodu. Gnębiona przez poczucie winy wędruje od tamtej pory po wirtualnych poligonach, zdobywając kolejne rekordy punktowe. W realnym świecie pali papierosy, pije wódkę i troszczy się o psa - jedyną istotę którą kocha. Jednak pewnego dnia coś zmienia się w ponurym życiu Ash. Na polu walki pojawia się nowy przeciwnik, a wraz z nim szansa ukończenia gry, która tak naprawdę teoretycznie nie powinna mieć końca. W świat wirtualny i w świat rzeczywisty wkradają się pewne anomalie. Ash zaczyna poszukiwać prawdy. Czym jest tak naprawdę gra „Avalon”? Kto ją stworzył? Po co? Te poszukiwania staną się celem w życiu czarnowłosej wojowniczki.
Nie da się ukryć, że pomysł na fabułę jest niebanalny. Uważny widz od razu wyczuje jawne nawiązanie do „Matrixa” (aczkolwiek reżyser Mamoru Oshii zarzekał się, że pomysł na „Avalon” przyszedł mu do głowy na długo przed fabularnym debiutem braci Wachowskich). Rozczaruje się jednak ten, kto idąc do kina założy, że będzie to taki jeszcze jeden „Matrix”, tylko z większą ilością bajeranckich popisów pirotechniczno-choreograficznych (w końcu Japonia, manga i te sprawy). Nic z tego. „Avalon” jest bardzo spokojnym, miejscami nawet zbyt spokojnym obrazem, zrobionym w starym stylu kina statycznego, kina opowieści a nie akcji. Scenarzysta snuje fabułę powoli. Zaczyna oczywiście z grubej rury, scenami walki w wirtualnej przestrzeni gry. Te pierwsze dziesięć minut dosłownie wbija w fotel. Gra genialna muzyka.
Potyczka Ash z sowieckimi czołgami robi niesamowite wrażenie z powodu użytych efektów specjalnych (kadrowane klatka po klatce wybuchy, postacie rozpadające się na polygony, obracane trójwymiarowe obiekty). Momentalnie łapiemy odpowiedni klimat. Na ekranie migają statystyki, napis „Mission complete” i już wyraźnie czujemy, że mamy przed sobą grę komputerową przyszłości, wirtualnego następcę dzisiejszych Quake III Arena, Counter-Strike i niezliczonych sieciowych modów. Zresztą giercowych nawiązań jest w tym filmie wiele. Chociażby to, jak grający zbierają się w drużyny, jaki zachodzi tam podział ról (zwiadowca, snajper, dowódca). Siedząc na sali kinowej na początku co chwila z niedowierzaniem kręciłem głową. Gdy jednak po pierwszych dziesięciu minutach moja ekscytacja trochę opadła, a Ash opuściła wirtualną rzeczywistość, opowieść zaczęła się rozłazić, a film nudzić.