1... 2... 3... 4... Doom!
Do tej pory ekranizacje gier komputerowych wywoływały raczej rozpacz niż jęk rozkoszy. Czy film Doom reżyserowany przez naszego rodaka – Andrzeja Bartkowiaka – ma szanse przełamać ten stereotyp? Przekonamy się o tym już niedługo...
Nie wiem, z czym Wam kojarzy się pojęcie „film na podstawie gry video”. W moim przypadku odpowiedź jest prosta: z gniotem. Gdy przypomnę sobie wszystkie „dzieła”, jakie było mi dane oglądać na przestrzeni ostatnich kilku lat, ogarnia mnie czarna rozpacz. Oczywiście, wśród ekranizacji programów elektroniczno-rozrywkowych trafiały się też lepsze produkcje, które można było nawet polubić (np. Mortal Kombat czy Tomb Raider), ale bez co najmniej kilku piw przed seansem proces akceptacji przebiegał bardzo boleśnie.
Duży udział w takim a nie innym wizerunku ekranizacji gier video ma oczywiście doktor Uwe Boll – sztukmistrz z Wermelskirchen i cudowne dziecko niemieckiej kinematografii, który rujnuje kolejne licencje z charakterystycznym dla siebie wdziękiem, przy okazji przekonując w licznych wywiadach samego siebie, że jego filmy to dzieła sztuki. O tym jak wspaniałym reżyserem jest boski Uwe przekonamy się zresztą po raz kolejny 6 stycznia, kiedy na ekrany kin – na szczęście nie u nas – wejdzie BloodRayne. Redaktorzy serwisu FilmForce, którzy mieli okazję zobaczyć ten obraz uczciwie przyznali, że Niemiec wreszcie uczy się kręcić, co może być dobrym prognostykiem na przyszłość, wszak dwie gwiazdki na pięć to już wyjątkowo wysoka ocena filmu.
Wybaczcie mi ten przydługi wstęp, ale bez jasnego określenia marazmu, w jaki popadł cały gatunek filmów opartych luźno bądź wiernie na grach komputerowych, nie mogę nic napisać o Doomie. Nie ukrywam, jestem zaślepionym fanatykiem całej legendarnej trylogii o eksterminacji potworów z piekła rodem i jeśli ten film nie spełni moich oczekiwań, to uzbieram na bilet do Stanów Zjednoczonych i po kolei, od scenarzysty do producenta, powieszę ludzi odpowiedzialnych za jego stworzenie na suchej gałęzi.
Tak naprawdę Doom ma duże szanse, aby przełamać wreszcie złą passę i sprawić, że wizyta w kinie nie spowoduje kilkudniowych ataków wymiotów. Podobne zresztą nadzieje żywię w stosunku do Silent Hilla – kolejnej produkcji, która może choć nie musi okazać się najlepszym dziełem tego typu magików z Hollywood.