Moje dzieciństwo zbudowane było z pikseli i kwadratów, a Final Fantasy 7 Rebirth ponownie mnie do niego zabrało
Final Fantasy 7 Rebirth zabiera mnie w podróż po wielu miastach i miejscach, które odwiedziłem za dziecka. Jest to dla mnie podróż wcale nie najłatwiejsza, ale piękna.
I oto jest, ósma dziesiątka w historii GRYOnline.pl, tym razem zupełnie nieoczekiwanie dla gry japońskiej, a w dodatku serii, która miała swoje wzloty i upadki. Final Fantasy VII Rebirth okazało się grą lepszą pod każdym względem od swojej poprzedniczki – to jeden z najlepszych Final Fantasy w całej 37-letniej (sic!) historii serii, jak i kandydat na najlepszego współczesnego jRPG-a. To także dowód, że z remake’a da się zrobić hit, nie odcinając przy tym kuponów.
Michał Grygorcewicz, który wystawił Final Fantasy VII Rebirth ocenę 10/10 na łamach GRYOnline.pl, należy do wielkich fanów serii, choć znam go dobrze i wiem, że nie nosi klapek na oczach. Z miejsca potrafi wskazać jej wady i słabe momenty. Bo rzeczywiście w historii Final Fantasy zdarzały się części kontrowersyjne w odbiorze. I nie mówię tu o sławnym dylemacie fanów, to znaczy która część Final Fantasy jest najlepsza – FF7 czy FF8? A może FF7, FF8 i FF9? A może jeszcze FF6, FF7, FF8, FF9?
Nie, zgódźmy się, że te części, choć może nieidealne, były świetne i nie trzeba było ich tłumaczyć tak, jak ja ostatnio tłumaczyłem rozjechane przez media i graczy Skull and Bones. Nie, później mieliśmy chociażby Final Fantasy 12, które mogło stanowić duży szok dla przyzwyczajonych do klasycznych tur fanów czy potwornie korytarzowe Final Fantasy 13. Obydwie te części mają swoich zwolennikiem, ale równie licznie odnajdziemy ich przeciwników. Mnie dla przykładu w FF12 męczyła fabułka i postacie (Vaan jako protagonista był tragiczny), a w FF13 właśnie korytarzowość posunięta do absurdu. Gdzieś po drodze były jeszcze kontynuacje takie jak FFX-2 (czyli przebieranie się w ciuszki) oraz FFXIII-2 i Lightning Returns: Final Fantasy XIII. I to oczywiście nie wszystko, bo ukazywały się rozmaite odsłony towarzyszące na wszystkie platformy.
Nie należałem do najgorętszych fanów zmian, jakie przyniosło FF12. Odejście od statycznych tur wydawało mi się zamachem na rodzinę i tradycję. Z perspektywy czasu sądzę, że Square-Enix wiedziało, iż pozostanie przy lubianym, ale oldschoolowym i mało dynamicznym systemie, nie ułatwi podbicia serc młodszych graczy. Patrzyłem więc na te dziwne pomysły przez palce, co jakiś czas jęcząc tylko, gdy okazywało się na przykład, że sporo walk w FF13, przynajmniej w pierwszym etapie gry, można przejść mashując przycisk X. Bałem się, że odchodzimy do szybkiego przeskakiwania po charakterystycznych dla serii menusach w walce i decydując się na efekciarską naparzankę stracimy po prostu gdzieś ducha serii. Dopiero FF15 (którego zresztą fanem nie jestem, bo zamiast Backstreet Boys i NSYNC słuchałem AC/DC), pokazało, że efektowne, szybkie i swobodne walki można zrobić dobrze, pamiętając jednocześnie o historii serii.
W FF7 spotkałem się pierwszy raz gdzieś po roku 1998 – z któregoś magazynu trafiła do mnie płytka z demem gry. To były czasy, gdy w wersje demonstracyjne grało się tak, jak w pełne wersje, bo nie wszyscy mieli dostępy i pieniądze na nowe produkcje. Katowałem więc to demko z kilkanaście godzin, przechodząc je w kółko i ciesząc się przy każdym przyzywaniu efekciarskich summonów. Nie znałem jeszcze angielskiego za dobrze, ale nie przeszkadzało mi to w ogóle.
Później (choć nie pamiętam, ile czasu minęło dokładnie) ojciec przywiózł pełną wersję gry na PC. Grałem w to nieustannie, od rana do wieczora. Mam wspomnienia z mamą, która leżała na tapczanie w pokoju, w którym akurat grałem. Spokojne i piękne melodyjki w formacie MIDI kołysały ją do snu. Celowo nie wybiegałem wówczas z miasta, aby nie rozpocząć random encounterów, bo muzyka zmieniała się na głośne i dynamiczne „Let the battle begins!”.
Od tamtego czasu minęło tak wiele lat, a ja wciąż gram w Final Fantasy 7. Teraz co prawda to już kompletnie inna gra, inny game design i koncepcja, ale to uczucie zanurzenia w przedziwnym, smutnym świecie z 1997 pozostało. Gram w Remake i Rebirth i choć widzę pięknie animowaną postać, myślę o tym małym, złożony z kwadratów Cloudzie z oryginału, który pewnego dnia pojawia się w Midgar i zeskakuje z dachu pociągu na peron. W Rebirth biegałem po Kalm zdecydowanie zbyt długo – tylko po to, aby patrzeć na budynki i porównywać je sobie w pamięci ze starym Kalm. Podobnie działo się przy odwiedzinach Nibelheim i Junon. Final Fantasy 7 Rebirth gra na moich sentymentach, oczywiście, ale jest to tak piękna wyprawa do mojego dzieciństwa, że nie jestem w stanie odnieść się do niej bez emocji. Uwielbiam gry, które pozwalają mi choć w najmniejszym stopniu i na chwilę poczuć się tym małym chłopakiem z tamtych lat, które przechodził demo po raz dziesiąty. Podróżowałem po pięknych, wirtualnych światach. A ten świat z FF7 był wówczas dla mnie najpiękniejszy.
ZAPISZ SIĘ DO NEWSLETTERA
Jeśli spodobał Ci się ten tekst i chcesz otrzymywać go przed wszystkimi, zapisz się do naszego newslettera.