autor: Prezes
Wiedźmin - wrażenia z kina
"Miecz przeznaczenia ma dwa ostrza, jedno wyraźnie tępe" - moje impresje z seansu Wiedźmina.
Poniższy tekst został nadesłany przez naszego czytelnika i został opublikowany w oryginalnej formie.
Tytułowa postać czyli wiedźmin to - używając kategorii czysto ekonomicznych - produkt wybrakowany. Ani to człowiek ani rzetelny mutant. Podobnie jest niestety z dziełem Marka Brodzkiego: ni pies ni wydra.
Po pierwsze nie mamy bynajmniej do czynienia z filmem. Opowiadania Sapkowskiego metaforycznie można przedstawić jako warzywa pełne witamin, humorów wszelakich i pierwiastków biogennych o beta karotenie nie wspominając. Mimo, że marchew powinno się jeść na surowo ( czyli czytać bo moim zdaniem jednak Sapkowskiego na język filmu przełożyć się nie da ) to wszystkich kusiła perspektywa zrobienia z pisarskiego sukcesu gara gorącej zupy dla mas. I reżyser taką kuroniówkę sporządził.
„Wiedźmin” to serial pocięty na kawałki i okrzyknięty filmem. Podkreślę raz jeszcze: serial, nie film. Scenarzysta postanowił zarobić podwójnie i sprzedać zarówno sagan zupki jak kilkanaście ugotowanych marchewek, pietruszek i zieleniny luzem, mających z założenia stanowić ładną kompozycję na talerzyku. Śmiem prorokować, że bulion czyli serial okaże się naprawdę dobry ale owa marchew niekoniecznie. Wersja kinowa to klasyczny przykład metaforycznej rozgotowanej surówki. Dodatkowo tak się niefortunnie składa, że jeśli ktoś nie przeczytał książki już po piętnastu minutach zginie, straci wszelki wątek a dialogi bohaterów będą mu się wydawały nieco nie na miejscu. Najgorzej jest z epizodem o Renfri: bez przeczytania odpowiedniego opowiadania pozostanie się nam tylko domyślać o co chodzi postaciom i dlaczego w ogóle mają jakieś opory przed natychmiastową bijatyką. Rezultat jest taki, że cały film ogląda się jak dwugodzinny trailer alias zapowiedź innego filmu: urywki, okrojone sceny, zarysowanie wątków. Dobra reklama i nic poza tym.
Zresztą M. Brodzki to rzetelny kucharz. Są w tym dziele sceny, które na długo zapadają w pamięć. Krajobrazy i w ogóle zdjęcia panoramiczne ilustrujące „metafizycznie” wędrówki bohatera (w połączeniu z muzyką a la Jaskier) bez przesady wzbudzają zachwyt. Miłośnikom horrorów również da się polecić kilka fragmentów, zwłaszcza te kiedy M. Żebrowski pośród błot i oczeretów czai się „na dużą żabę”. Aż ciarki po plecach przechodzą...
Oczywiście najwięcej można zapamiętać scen brutalnych i bardzo brutalnych. Krew jest w tym filmie wszędzie z wyjątkiem miecza, którym właśnie rozpłatano tętnicę szyjną i dokonano lobotomii bliźniego swego. Sprawdźcie sami! zwykle robi się nieco czerwony dopiero po ostatnim trupie .Od podobnych niedociągnięć warsztatowych niestety aż się roi. Świadczą one niekiedy o czymś niewybaczalnym: o lenistwie czy niestaranności reżysera. np. świątyni Melitele nikomu nie chciało się stworzyć w studiu czy plenerze więc ordynarnie olano sprawę i widz może podziwiać fragment jakiegoś polskiego miasta otoczonego średniowiecznymi murami - ze sterczącym ponad blankami kościołem na zasadzie metafory. Tu chram i tam chram. Panie Brodzki! Film nie do końca może być poezją! Odrobinę wyobraźni i trudu nie zaszkodzi... Wiedźmin to naprawdę nie „Krzyżacy” - przestrzeń akcji wymaga tu kreacji fantastycznego świata a nie archeologii historycznej! Naprawdę złośliwym sugeruję jednak obserwacje blizny na twarzy wiedźmina. Wykazuje ona największe tendencje do mutacji. Bardzo lubi zmieniać strony twarzy i własne rozmiary.