Medal of Honor: Warfighter Recenzja gry
autor: Adam Kaczmarek
Recenzja gry Medal of Honor: Warfighter - GROM na froncie Call of Duty
Ogromna kampania reklamowa Medal of Honor: Warfighter nie przełożyła się, niestety, na właściwy efekt końcowy. Najnowszy tytuł studia Danger Close jest tylko solidną strzelaniną, nie nawiązującą równej walki z silną konkurencją.
Recenzja powstała na bazie wersji PC.
- misje samochodowe;
- kampania ma niezłe momenty, kiedy nie brakuje emocji;
- solidna oprawa muzyczna i dźwiękowa;
- ciekawe tryby: Punkt Zapalny oraz Przejęcie Flagi w multiplayerze;
- personalizacja broni, sporo odznaczeń do odblokowania dla cierpliwych graczy;
- niektóre elementy gry sieciowej, np. bezpieczny respawn;
- obecność (nie taka na odczepkę) jednostki GROM.
- ogólna nijakość;
- nierówna oprawa graficzna – Frostbite 2 bez systemu zniszczeń;
- mało pasjonujący multiplayer;
- kiepskie, malutkie i brzydkie mapy w trybie wieloosobowym;
- błędy techniczne, niestabilność, interfejs;
- brak opcji zmiany Sekcji Ogniowej przed i w trakcie rundy.
Wmieszanie się w wojnę między zwolennikami Battlefielda 3 oraz Call of Duty to przejaw prawdziwej wiary w swoje umiejętności. W gatunku zdominowanym przez te dwie znakomicie sprzedające się pozycje pojawienie się trzeciego gracza może zakończyć się dla niego szybką porażką. Kiedy dwa lata temu Amerykanie z Danger Close postanowili odświeżyć legendarną serię Medal of Honor, wielu fanów liczyło na skuteczne wskrzeszenie marki. Sukces był połowiczny, bo choć odsłona z dopiskiem „2010” nie powalała jakością wykonania, to wskaźniki ekonomiczne okazały się zadowalające. Do worka Danger Close wpadło na tyle dużo dolarów, że studio postanowiło ruszyć z produkcją kolejnej części. Tym razem w pełni samodzielnie, bez pomocy doświadczonych Szwedów z DICE. Atutem Warfightera jest fakt, że przy tworzeniu rozgrywki autorzy korzystali z doświadczenia najlepszych oddziałów specjalnych świata, w tym polskiego GROM-u (szczegóły w wywiadzie z Vincim). Czy patriotyczna nuta wystarczy, by wybaczyć temu tytułowi ewentualne niedoskonałości?
Jeżeli oczekiwaliście od Danger Close kreatywnego podejścia do akcji w grze, Medal of Honor: Warfighter może Was srogo rozczarować. Produkcja ta już na samym początku zrywa z realizmem i daje się ponieść efektownej rozwałce w konwencji „corridor-shootera” opatrzonego tysiącami skryptów. Wyobraźcie sobie taką sytuację: zakradacie się do nadmorskiego portu, eliminujecie kilku wrogów, po czym podkładacie ładunki i... obserwujecie, jak spokojny do tej pory etap opanowuje totalny chaos. Nad głową kierowanej przez gracza postaci przelatują kontenery, stoczniowe dźwigi przewracają się, wokół ognia więcej niż w piekle, a fruwający nad tym wszystkim helikopter zwiadowczy rozpoczyna ostry ostrzał. Warfighter na wstępie oferuje odbiorcy festiwal efekciarstwa na poziomie, do którego mistrzowie z Infinity Ward zdążyli nas już przyzwyczaić.
Drugie rozczarowanie przychodzi wraz z dalszymi postępami w kampanii. Historia opowiada o problemach rodzinnych Preachera – jednego z bohaterów poprzedniej odsłony Medal o Honor. Protagonista ten ma ewidentny problem z komunikacją z żoną oraz córeczką, a ewentualny rozbrat z mundurem mógłby pomóc mu powrócić do codziennej sielanki. Sęk w tym, że rodzina to jedno, a dusza wojskowego drugie. Dylematy Preachera przeplatają się z rozmaitymi akcjami elitarnych żołdaków z Tier 1, a pewien nieprzyjemny incydent powoduje, że do osi fabularnej dołącza kolejny wątek terrorystyczny.
Co jednak nie zagrało? Wad scenariusza kampanii Medal of Honor: Warfighter jest kilka. Największym grzechem z pewnością okazuje się nijaki bohater. Preacher nie należy do specjalnie wygadanych osobników, to typ milczka o obolałym wyrazie twarzy. Nie wzbudza sympatii, ciężko więc się z nim utożsamiać. Dodatkowo bardzo słabo wypada czarny charakter odpowiedzialny za globalny terror. Jego zaskakująco krótki czas prezentacji na ekranie oraz kiepskie teksty powodują, że jest to terrorysta co najwyżej trzecioligowy. W końcowych etapach w szeregi Tier 1 wkrada się także nieznośny patos, aczkolwiek można go zrzucić na karb troski o bezpieczeństwo ziemskiego globu, o które dba Preacher i jego kompania.
Na pierwsze danie GROM i pościgi
Scenariusz nie porywa oryginalnością, aczkolwiek ma pozytywne aspekty. Danger Close pozostało wierne swojej filozofii i podarowało graczom opowieść efektowną, ale w dalszym ciągu na wskroś militarną, przesiąkniętą klimatem kooperacji i współzawodnictwa poszczególnych grup. Nie ukrywam, że jest to zasługa m.in. występu naszych gromowców w jednym z epizodów. Obserwacja wirtualnych odpowiedników cichych bohaterów Polski sprawia sporą frajdę i pozwala być dumnym, że w końcu potraktowano nas jak nację z wojskową tradycją. Tym bardziej, że żaden inny (prócz USA, rzecz jasna) kraj nie ma tak dobrej reklamy, a na przykład niemieckie oddziały KSK oraz słynny rosyjski Specnaz są w kampanii nieobecne.
Miłych niespodzianek jest zresztą więcej, mowa zwłaszcza o etapach samochodowych, które przygotowano z należytą starannością. Pościgi są bardzo dynamiczne, ale również świetnie zrealizowane pod kątem modelu jazdy. Demolka arabskich straganów, omijanie korków czy też walka z burzą piaskową za szybą to tylko część atrakcji, jakie przygotowali ludzie z Danger Close przy udziale ekspertów z Criterion. Medal of Honor: Warfighter za kierownicą łapie drugi oddech. Sympatycznym dodatkiem są metody wyważania drzwi. Za odpowiednią liczbę headshotów w zwolnionym tempie odblokowujemy kolejne umiejętności, których w sumie jest 7. Na starcie możemy stosowne wrota potraktować jedynie kopniakiem, ale jeśli się postaramy – do akcji wkroczą łomy, strzelby oraz ładunki wybuchowe. Wpływ na rozgrywkę wskazanych udogodnień jest znikomy, ale warto się przemęczyć choćby dla kapitalnych animacji oraz przeróżnych smaczków (np. C4 przyklejane na klamkę z wywieszką „Room Service”).
Misje fabularne oparto częściowo na prawdziwych wydarzeniach. Nie są to akcje zobrazowane detal w detal, ale niektóre pojedyncze nawiązania do sytuacji znanych z telewizji rzucają się w oczy. Przykładem jest choćby uprowadzenie kapitana statku Maersk Alabama z 2009 roku. Ważnym elementem fabuły są także zamachy w Madrycie. Widać jak na dłoni, że twórcy pełnymi garściami czerpali z odpowiednich dokumentów i opowiadań żołnierzy, tak aby pomimo konwencji dynamicznego FPS-a zachować odpowiedni realizm historii.
Warto dodać, że Warfighter jest znacznie bardziej urozmaicony niż poprzednia część w kwestii lokacji. Dwa lata temu biegaliśmy po afgańskich górach i jaskiniach. W najnowszej odsłonie tego typu krajobrazy należą do rzadkości. W zamian otrzymaliśmy m.in. zalane przez tsunami filipińskie miasteczko Isabella City, somalijską twierdzę piratów w Mogadiszu, a także Dubaj. Misji jest łącznie 13, a ich przejście doświadczonemu graczowi powinno zająć około 5 godzin na normalnym poziomie trudności. Długość kampanii prezentuje się więc standardowo, a nawet całkiem dobrze w zestawieniu z MoH-em 2010.
Multiplayer trochę mniej smaczny i brzydszy
Medal of Honor: Warfighter pojawił się w gorącym okresie wyczekiwania na kolejną odsłonę Call of Duty: Black Ops. Danger Close musiałoby wspiąć się na wyżyny swoich możliwości, aby przygotować atrakcyjny tryb wieloosobowy, zachęcający fanów do porzucenia nie tylko gigantycznego rywala, ale również kuzyna z koncernu, czyli wciąż wspieranego Battlefielda 3. Efekt jest jednak mało ciekawy i niedopracowany. Niektóre rozwiązania świadczą przede wszystkim o brakującym czasie i pośpiechu w wydaniu gry. Fatalne wrażenie robi zwłaszcza interfejs użytkownika, który prezentuje się nieczytelnie. Zgrupowane w jednym miejscu ikony zmian broni, wskaźniki jej siły oraz dobór elementów powodują, że przebywanie w lobby może potrwać znacznie dłużej niż w konkurencyjnych tytułach. Możliwość personalizacji oręża to niewątpliwie miła funkcja, ale czy warto było dodawać 20 różnych maskowań kosztem intuicyjności?
Nie najlepiej spisali się twórcy w kwestii map. Są one mikroskopijne, ale o tym akurat wiedzieliśmy jeszcze przed premierą. Każda z lokacji posiada tzw. „wąskie gardła”, czyli miejsca, gdzie prędzej lub później dochodzi do zaciętych wymian ognia. Jeżeli miałbym porównać Warfightera z jakąkolwiek klasyczną strzelaniną sieciową, w której zauważyłem podobną konstrukcję poziomów, to z całą stanowczością wskazałbym na leciwe już Enemy Territory. Tytuł Danger Close nie wprowadza w tej materii rewolucyjnych patentów, a szkoda, bo przydałoby się więcej swobody na tak małej przestrzeni.
Tytuł zintegrowany jest z wprowadzonym przy okazji Battlefielda 3 systemem Battlelog, co oznacza, że da się rozpocząć rozgrywkę w trybie wieloosobowym bez konieczności uruchamiania właściwej gry. Warto jednak skorzystać także i z tej możliwości, gdyż twórcy zadbali o liczne opcje społecznościowe. W menu możemy tworzyć m.in. ulubione sekcje ogniowe, czego nie oferuje wspomniany Battlelog.
Największą zaletą multiplayera są szeroko reklamowane Sekcje Ogniowe (ang. fireteams). Każda ze stron może posiadać maksymalnie 5 dwuosobowych składów. System ten wymusza drużynowe podejście do rozgrywki (samotne wilki umierają szybko i najczęściej w żałosny sposób). Bieganie w duecie premiowane jest dodatkowymi punktami za leczenie oraz uzupełnianie amunicji, a także możliwością odrodzenia się na koledze. Z tą ostatnią opcją wiąże się rewelacyjne, w moim przekonaniu, rozwiązanie problemu szybkich zgonów. Otóż Danger Close zaimplementowało pewnego rodzaju mechanizm bezpieczeństwa – oprócz czasu respawnu uwzględniono także pozycję kompana. Przykładowo, jeżeli walczy on aktualnie z jakimś wrogiem to gra nie pozwoli nam na błyskawiczny powrót. Pozostaje wtedy poczekać, aż kumpel uniknie zadymy i schowa się w jakimś miejscu, lub wybrać wyjście alternatywne, czyli tzw. „odwrót taktyczny”. Początkujący gracze unikną w ten sposób frustracji wynikającej z otrzymania kulki sekundę po wejściu na pole walki. Szkoda tylko, że twórcy zapomnieli dodać opcję zmiany sekcji w lobby – wszystko odbywa się automatycznie.
Wzorem swoich doświadczonych konkurentów Medal of Honor: Warfighter oferuje sporo dodatków, broni i odznaczeń do odblokowania, a także udostępnia aż 5 rodzajów gry w trybie wieloosobowym. Oprócz tradycyjnego Drużynowego Deathmatchu oraz Kontroli Sektorów mamy tu Misję Bojową, a także Punkt Zapalny i Przejęcie Flagi. I właśnie te dwa ostatnie tryby powodują, że tytuł Danger Close momentami różni się od typowej, bezmyślnej jatki. W Punkcie Zapalnym ekipa atakująca ma za zadanie obrócić w pył wyznaczone miejsca, a broniący nie mogą do tego dopuścić. Na papierze wygląda to standardowo, ale tylko na początku, gdyż formacje ofensywne przez kilkadziesiąt sekund nie wiedzą, co konkretnie mają rozwalić. Obrońcy mogą w tym czasie przygotować pułapki, obstawić przejścia i tym samym utrudnić napastnikom realizację zadania. Sytuacja na mapie zmienia się dynamicznie, gdyż po zniszczeniu celu lub upływie czasu zabawa przenosi się do innej lokacji. Zupełnie inaczej wygląda tryb Przejęcie Flagi, który tempem odstaje od normalnych CTF-ów. W tym przypadku śmierć wiąże się z odczekaniem gracza do zakończenia rundy. Brak respawnów zwiększa wartość każdej żywej jednostki.
W trakcie rozgrywki na każdym kroku natykamy się na efekty wykorzystania umiejętności specjalnych dla każdej z 6 klas żołnierzy (do wyboru: snajper, szturmowiec, kaemista, saper, zwiadowca i komandos). Dla przykładu snajper wraz z kaemistą mogą zastosować podpórkę broni, dzięki czemu zwiększą jej stabilność przy wystrzale. Oprócz tego po serii zadanych śmierci każdy z wojaków otrzymuje dodatkową umiejętność ofensywną oraz defensywną, którą wzywamy przez prowizoryczne radio. Widok ostrzału z moździerza nie należy do rzadkości, podobnie jak zasłon dymnych czy latającego nad głowami drona skanującego wrogów. W Warfighterze pojawiają się także – o dziwo – pojazdy i potrafią przechylić szalę zwycięstwa na jedną ze stron. Oczywiście o pełnej mobilności nie ma mowy, bo zarówno w Apachu, jak i Blackhawku robimy za strzelca, ale cieszy fakt, że nie jesteśmy ograniczeni wyłącznie do łażenia ciasnymi ścieżkami.
Na deser miał być Frostbite 2, ale...
Po doświadczeniach z Battlefieldem: Bad Company 2 oraz Battlefieldem 3 liczyłem, że Frostbite Engine jest gwarantem oprawy graficznej na najwyższym poziomie. Niestety, Medal of Honor: Warfighter stanowi odstępstwo od tej reguły. O ile początek kampanii wypada naprawdę porządnie i nie sposób się do czegoś przyczepić, tak w kolejnych fragmentach tytuł przestaje graficznie zadziwiać. Multiplayer z kolei prezentuje się pod względem wizualnym jak przeterminowany, budżetowy shooter. Ciężko mi dokładnie stwierdzić, czy to wina stylizacji, czy może wszechobecnej klaustrofobii. Danger Close, dysponując nowoczesną technologią, zupełnie nie poradziło sobie z jej możliwościami. Na okładce gry widnieje informacja o „ulepszonej animacji, zniszczeniach oraz efektach graficznych”. Niczego takiego na mapach w rozgrywce sieciowej nie uświadczyłem. Zburzyć można tylko i wyłącznie pojedyncze obiekty oraz niektóre murki. W porównaniu z dziełami DICE to katastrofa.
Znacznie lepiej w zestawieniu z grafiką wyszły efekty dźwiękowe. Wszystkie rodzaje broni zyskały soczyste odgłosy wystrzałów. Bardzo dobrze brzmią też kwestie mówione, czy to w przerywnikach, czy podczas komunikacji między żołnierzami. Pochwalić należy także polską wersję językową. Okrzyki i ostrzeżenia są bardzo naturalne, a docinki lub niecenzuralne zwroty nie kaleczą militarnego klimatu. Osoby, które przejdą kampanię, będą miały okazję posłuchać najnowszego kawałka Linkin Park oraz muzyki autorstwa Ramina Djawadi. Kompozycje Niemca stanowią za przyjemne tło dla potyczek.
Koniec serii, czy dopiero początek?
Grając w nową odsłonę serii Medal of Honor, nietrudno o rozczarowanie. Danger Close nie wyciągnęło z porażki poprzednika zbyt wielu wniosków, aczkolwiek nie mogę odmówić studiu żelaznej konsekwencji w kreowaniu spokojniejszej, nastawionej na klimat, kampanii dla pojedynczego gracza. Warfighter nie dysponuje wieloma atutami w rozgrywce wieloosobowej, choć nie brakuje paru ciekawych elementów. Mimo włożonego wysiłku całość tonie w schematach i ogólnej nijakości. Na dodatek oprawa wizualna jest słabsza i nie wykorzystuje potencjału świetnego silnika.
Medal of Honor: Warfighter to także zmarnowana okazja na wyrwanie serii z marazmu. Kampania marketingowa kazała czekać na produkcję, która przyciągnie miłośników strzelanin świeżym podejściem do tematu kooperacji (Sekcje Ogniowe miały po temu predyspozycje). W starciu z rzeczywistością oraz oczekiwaniami Warfighter okazał się zwyczajnie średni. To strzelanina, która mało czym wyróżnia się na plus i prawdopodobnie błyskawicznie zginie w zalewie innych wojennych FPS-ów. Może pora zrestartować serię, wracając do jej korzeni, i zaryzykować nowym podejściem do tematu? Jeżeli cyferki będą się zgadzać, to Danger Close prawdopodobnie otrzyma jeszcze jedną szansę. Jak to mawiają – do trzech razy sztuka.