autor: Michał Basta
Bet on Soldier: Krwawy Sport - recenzja gry
Głównym punktem programu są specjalnie wytrenowani żołnierze, prowadzący ze sobą walki na śmierć i życie. Aby nie było zbyt barbarzyńsko, akcja została umiejscowiona w alternatywnej teraźniejszości, w której od niepamiętnych czasów trwa wojna.
Recenzja powstała na bazie wersji PC.
Programy telewizyjne rozwijają się od momentu powstania najpopularniejszej formy przekazu. Podążając za obecnym trendem przyciągnięcia przed odbiorniki jak największej liczby osób, twórcy coraz rzadziej naciskają na hamulec. Trudno więc sobie wyobrazić, że w czasach wynoszenia na szczyty transwestytów, podglądania innych ludzi oraz jedzenia robaków, kiedyś nie do pomyślenia było pokazanie „seksownych” bioder tańczącego Elvisa. No cóż ewolucja zobowiązuje.
Dostrzegli to ludzie z Kylotonn, którzy wpadli na pomysł stworzenia kolejnego reality show o nazwie Bet on Soldier. Tym razem głównym punktem programu są specjalnie wytrenowani żołnierze, prowadzący ze sobą walki na śmierć i życie. Aby nie było zbyt barbarzyńsko, ów smakowity kąsek został umiejscowiony w alternatywnej teraźniejszości, w której od niepamiętnych czasów trwa wojna. Już nikt nie pamięta, kiedy, ani czemu się rozpoczęła, co nie zmienia faktu, że dla ludzi stała się po prostu sposobem na życie. Podczas dnia nic nie sprawia większej frajdy dorosłemu od wybicia pół tuzina wrogów, natomiast dzieci ślinią się na samą myśl o nowym modelu karabinu. Ba, mało tego, dla inwalidów są tworzone specjalne wózki wyposażone w wyrzutnie rakiet.
Całym tym ogromnym przedsięwzięciem zarządza zorganizowana grupa zwana Syndykatem, zbijająca na wojnie prawdziwe kokosy. Chciwość ludzka nie zna granic, więc mili panowie wpadli na pomysł poszerzenia wojennego repertuaru o pojedynki mistrzów, czyli specjalnie wytrenowanych żołnierzy, którzy za odpowiednią sumkę są gotowi toczyć śmiertelne boje. Jednym z takich championów jest Nolan Daneworth – główny bohater gry. Pewnego słonecznego dnia, za sprawą niewyjaśnionego zabójstwa ukochanej, całe jego życie staje do góry nogami. Od tej pory liczy się już tylko chęć zemsty i ukaranie winnych, a pierwsze podejrzenia padają na kilku znanych mistrzów. Nie mając nic do stracenia Nolan postanawia wkroczyć w niebezpieczny świat „gladiatorów”, licząc na spotkanie oprawców swojej dziewczyny. O tym, czy uda mu się dopiąć celu, dowiemy się śledząc kolejne odcinki tej nietypowej telenoweli.
Rozpocznijmy od tego, co najważniejsze, czyli mamony. Jeśli sądzicie, że jedyny zakup, jaki czeka was przy Bet on Soldier, to zakup pudełka z grą, to jesteście w dużym błędzie. Jakby na przekór słynnej sentencji – „pieniądze szczęścia nie dają” – w BoS wszystko związane jest z zapachem zielonego banknotu. Gracz musi wziąć na siebie ciężki obowiązek zarówno mężczyzny (zarabianie), jak i kobiety (wydawanie). Pierwsza czynność jest stosunkowa prosta i mechaniczna, ponieważ kasę dostajemy za każdego zabitego przeciwnika (eh, a pomyśleć, że jeszcze nie tak dawno zabijało się za najzwyklejsze punkty) oraz uporanie się z danym zadaniem.
Gorzej sprawa wygląda z eksportem mamony – tutaj trzeba już wszystko dokładnie rozplanować (przynajmniej na początku), ponieważ płacić trzeba dosłownie za wszystko, poczynając od pancerza, poprzez bronie i magazynki, na save’ach kończąc. Na początku przygody nasz statut w hierarchii championów jest porównywalny z budżetem i oscyluje w granicach okrągłego zera. Dopiero dzięki zrealizowanym misjom oraz wygranym pojedynkom z mistrzami zaczynamy stopniowo zwiększać oba te czynniki. Dzięki temu uzyskujemy dostęp do coraz bardziej wymagających zadań, a przede wszystkim nowych typów uzbrojenia, znacznie ułatwiających robotę.
Powyższe elementy są ściśle powiązane z kampanią, zrealizowaną w dość nowatorski sposób. Otóż zamiast popularnego „sznurka” zadań, gracz zostaje wcielony do tzw. trzeciej ligi, gdzie na mapie świata może wybrać, w jakiej kolejności ma przechodzić poszczególne etapy. Kiedy uporamy się ze wszystkimi zadaniami w trzeciej lidze, awansujemy do drugiej, a na końcu do wspaniałej ekstraklasy, gdzie oprócz spotkania gorących niewiast w topless, Romeo rozwiąże również zagadkę zabójstwa ukochanej Julii. Owa swoboda jest dosyć umowna, bo chcąc nie chcąc i tak musimy wykonać wszystkie postawione przed nami zadania, ale jest to całkiem miła odskocznia od stuprocentowych schematów.
Przed każdym zadaniem należy odpowiednio się uzbroić, a więc udajemy się do miejsca zwanego potocznie sklepem i za ciężko zarobioną gotówkę przywdziewamy się w jeszcze cięższy złom. Podstawową sprawą jest pancerz, na kolejny rzut idzie kilka rodzajów broni, a na koniec parę granatów, co by za luźno w portkach nie było. Ogółem autorzy przygotowali około czterdziestu części uzbrojenia, pogrupowanych na kilka głównych grup. Oprócz wspomnianego już pancerza oraz granatów możemy dodatkowo zaopatrzyć się w tarczę, a przede wszystkim w kilka rodzajów oręża, podzielonego na cztery grupy główne (bronie podręczne, lekkie, podstawowe i ciężkie). Każda z grup składa się z kilku podgrup, dzięki czemu np. bronie lekkie dzielą się na pistolety, strzelby pneumatyczne oraz pistolety maszynowe, natomiast do broni podstawowych zaliczmy karabiny szturmowe, komandoskie oraz snajperskie. Zróżnicowanie jest naprawdę spore, więc każdy powinien znaleźć coś dla siebie. Nie ma przy tym żadnego problemu, aby połączyć kilka taktyk i siać spustoszenie zarówno na dużych (karabin snajperski), jak i małych (ciężka strzelba) dystansach. Jedynym problemem, występującym na początku rozgrywki, może być brak mamony na zakup ulubionych środków zagłady. Na szczęście im dalej w las tym więcej zielonych wpada w nasze łapki.
Skoro jesteśmy już przy wydawaniu kasy, to trzeba wspomnieć jeszcze o dwóch sprawach – zapisach gry oraz mistrzach. Pierwszy element jest dość kontrowersyjny i może u niektórych graczy wzbudzać uczucie irytacji. Otóż w celu polepszenia klimatu autorzy przygotowali specjalne punkty zapisu gry, przypominające parkomaty. Jeśli chcesz zachować stan gry musisz podejść do odpowiedniego panelu i wykupić bilet, często za niebagatelną sumkę. Wprawdzie kiedy dorobimy się sześciu zer poprzedzonych jedynką, to nam to dynda, ale na początkowych etapach często stajemy przed rozterką – zaoszczędzić parę groszy i wyruszyć dalej, czy też zabezpieczyć nasz dotychczasowy dorobek. Z własnego doświadczenia polecam to drugie rozwiązanie, ponieważ przez skąpstwo nie raz i nie dwa musiałem przechodzić po kilka razy daną część misji. Kolejna sprawa to pojedynki z championami. W przedpremierowych zapowiedziach twórcy bardzo je wychwalali, więc po cichu liczyłem na jakąś małą rewolucję, a jak się wkrótce okazało, wymagałem trochę za dużo od zwykłego FPS-a.
Przed przystąpieniem do wyznaczonego nam zadania, oprócz uzbrojenia musimy zdecydować jeszcze o dwóch sprawach – ewentualnym wyborze najemników (o czym za chwilę) oraz zdecydowaniu, z jakimi mistrzami się zmierzymy. Można powiedzieć, że championi to coś na wzór mini-bossów, którzy pojawiają się nieoczekiwanie podczas wypełniania zadań. Owym zaskoczeniem chciano chyba dodać pojedynkom atrakcyjności, niestety częściej doprowadza ono do frustracji, bo jak się tutaj nie wkurzyć, skoro po ciężkiej bitwie i utłuczeniu kilkudziesięciu przeciwników pancerz dymi, magazynki są puste, a do akcji wkracza champion. Na szczęście dość często na arenie są porozrzucane panele, gdzie możemy uzupełnić straty, ale jeśli balansujemy na krawędzi życia i śmierci, to nie zawsze uda nam się do takiego miejsca doskoczyć. Przed każdym spotkaniem kamera przybiera typowo telewizyjny punkt widzenia, a spiker zapowiada zawodników, którzy mają się zmierzyć. Nie powiem, dodaje to klimatowi smaczek, jednak z czasem staje się coraz bardziej uciążliwe, a nijak nie idzie takiej animacji przerwać.
Następnie lądujemy naprzeciw wrogiego championa, rozpoczyna się dziesięciosekundowe odliczanie, podczas którego możemy zająć odpowiednią pozycję i przygotować ulubioną giwerę, po czym następuje gong i jak to się rzekło „show must go on”. Szybko okazuje się, że nie trzeba być wielkim strategiem, ponieważ w 90 procentach wypadków wystarczy podbiec do przeciwnika z najcięższą giwerą i puścić w niego kilka serii, które zaprowadzą go do grobu. Na wykonanie tego zadania mamy minutę (jeśli nie zmieścimy się w tym przedziale, przegrywamy pojedynek, ale gra toczy się dalej, no, chyba, że wróg zdoła nas zabić), a im wcześniej się uporamy, tym więcej kasy zgarniemy. Niestety, w identyczny sposób wygląda zdecydowana większość starć, a szkoda, bo po hucznych zapowiedziach sądziłem, że pojedynki będą miały bardziej przemyślany charakter.
Pora na małą wycieczkę po biurze kadr. Aby już w pełni zakończyć wątek mistrzów, należy jeszcze dodać, że charakteryzują się oni dużym zróżnicowaniem. Początkowo możemy starać się tylko o starcia z panami z niższych półek, ale wraz z postępami w grze pojawiają się kolejni, coraz lepiej uzbrojeni i niebezpieczni. Każdy z nich posiada krótką biografię oraz opis broni i pancerza, z jakich korzysta. Ułatwia to nieco dobór przeciwników, ponieważ jeśli ktoś lubi prowadzić pojedynki na odległość, to wiadomo, że wybierze mistrza korzystającego z broni krótkiej itd. Warto wspomnieć, iż na polu bitwy często nie jesteśmy sami. Czasami wspomagają nas żołnierze sterowani przez komputer, jednak prawdziwą siłą są najemnicy, którym możemy wydawać proste rozkazy.
Istnieją cztery klasy sojuszników (cRPG-i się chowają): inżynier, żołnierz, protektor i snajper. Każdego z nich charakteryzują inne możliwości i tak: głównym zadaniem inżyniera jest naprawa naszego pancerza (ograniczamy dzięki temu masę kasy), żołnierz wspomaga nas dodatkową lufą podczas większych starć z przeciwnikiem, protektor dzięki swojej tarczy może osłonić nas przed kulami wroga, natomiast snajper służy do eliminowania nieprzyjaciół znajdujących się w oddalonych miejscach. Na większość zadań możemy zabrać do dwóch najemników. Przez główną część rozgrywki nie prowadzimy jednak starć z uber-soldatami tylko ze zwykłym mięsem armatnim. Niestety stwierdzenie nie jest w tym przypadku użyte przenośnie, ponieważ SI przeciwników jest bardzo nierówne. Z jednej strony umieją ze sobą współpracować, np. stworzyć prowizorycznego żółwia z protektorów, ustawić za nimi zwykłych żołnierzy i ostrzeliwać gracza z takiej mini-twierdzy, jednak w większości wypadków ich działania obronne ograniczają się do wskoczenia za ścianę pobliskiego budynku i ostrzeliwania nas stamtąd w regularnych odstępach czasu, przez co stają się łatwym celem dla naszego karabinu. Pojedynczy żołnierze, którzy w bezpośrednim boju nie mają żadnych szans, zamiast wycofać się do swoich kompanów, wolą stać i czekać jak baranki na rzeź. Widać w takich produkcjach lepiej sprawuje się patent z Serious Sama i czego jak czego, ale małej ilości wrogów BoS-owi zarzucić nie można. Nieprzyjaciele ewoluują równolegle do naszej wspinaczki po drabinie zawodowej i o ile z początku natykamy się jedynie na słabo uzbrojonych żołnierzy, tak z czasem na polu bitwy zaczynają pojawiać się dosłownie chodzące twierdze, wyposażone w najnowsze cudeńka techniki.
Mapy, na których przyjdzie toczyć boje, dosłownie powalają wielkością. Przejście niektórych zadań jest naprawdę czasochłonne i wymaga od gracza dużej cierpliwości. Na szczęście nie ma tutaj miejsca na przestoje, ponieważ ciągle coś się dzieje, a to musimy odeprzeć wrogi szturm, innym razem unieruchomić wrogi konwój itd. itd. Gorzej wypada interakcja z otoczeniem, która jest bliska zeru. To znaczy, teoretycznie możemy powodować ogromne i efektowne eksplozje, strzelając w porozrzucane wszędzie beczki, jednak jeśli strzelimy z rakietnicy np. w drewnianą ławkę, to ta nadal będzie stać, jak gdyby nigdy nic. Rozumiem, że dąb to twarde drzewo, ale żeby aż tak? Dużo lepiej wygląda ostrzeliwanie naszych przeciwników, których możemy dosłownie rozebrać strzelając w wybrane miejsca pancerza, co prowadzi do jego efektownego zniszczenia.
Na niezłym poziomie stoi również efekt rag-doll sprawiający tyle przyjemności podczas zestrzelenia snajpera z wysokiej wieży. Grafika prezentuje się nieźle, chociaż biorąc pod uwagę rekomendowane wymagania sprzętowe, można było spodziewać się dużo lepszych doznań. Trochę dziwnie wykonano jedynie skórę wszystkich postaci, która świeci się jak... pewna część ciała pieska. Nie wiem, skąd autorzy zaczerpnęli ten pomysł, w każdym razie wygląda to dosyć komicznie. Największym minusem omawianego tytułu są sprawy techniczne, a konkretnie czas wczytywania się poziomów oraz samej gry. Mało tego, gra ma problemy z obsługą kart firmy ATI, o czym mogłem przekonać się na własnej skórze, kiedy kilkakrotnie bez żadnego powodu tytuł po prostu resetował mi komputer. Niby dobrym sposobem jest zainstalowanie starszych Catalystów, ale nie po to wydaje się grube pieniądze, żeby jeszcze cofać maszynę do czasów kamienia łupanego. Ostatnich praktyk z wypuszczaniem niedorobionych wersji oraz patchów ważących tyle co sama gra, mam już serdecznie dosyć.
W Bet on Soldier grało mi się naprawdę przyjemnie i pracownikom z Kylotonn należą się duże brawa, za pomysł oraz niezłe wcielenie go w życie. Niestety przez zbytnie przyspieszenie premiery, a co za tym idzie pozostawienie rażących niedoróbek, jestem zmuszony obniżyć nieco ocenę. Należy się jednak bacznie przyglądać nowym projektom Francuzów, bo widać, że chłopaki potencjał mają ogromny.
Michał „Wolfen” Basta
PLUSY:
- wprowadzenie pojedynków z mistrzami;
- ciekawa fabuła;
- rozbudowany arsenał;
- najemnicy.
MINUSY:
- długość wczytywania gry i etapów;
- bardzo nierówne SI;
- „konflikty” z niektórymi konfiguracjami sprzętowymi.