Evil West Recenzja gry
Recenzja Evil West - zagrałbym w remake tej gry
Evil West wymaga sporo wyrozumiałości. To niezła gra akcji z mięsistą walką i klimatycznym połączeniem wampirów z Dzikim Zachodem, która wygląda, jakby wyciągnięto ją z kapsuły czasu. I wcale nie czuć w tym ukłonu w stronę gier retro.
Ależ jestem rozdarty… Evil West z jednej strony zachwyca, z drugiej rozczarowuje. Nie pamiętam już, kiedy ostatnio tak bardzo się wahałem przy ocenianiu gry. Najnowsza produkcja polskiego studia Flying Wild Hog to, podobnie jak wydany na początku roku Shadow Warrior 3, dynamiczna gra akcji, w której chodzi tylko o widowiskową rzeź spotykanych potworów. Widok FPP zastąpiono perspektywą trzeciej osoby, a dalekowschodnie klimaty steampunkowym Dzikim Zachodem, na którym rozpanoszyły się wampiry.
I w powyższych głównych założeniach Evil West wypada całkiem dobrze. Walka bawi, niemal do końca odkrywamy jakieś nowe narzędzia rozwałki, bohaterowie zostają w pamięci, a historia nieźle to wszystko skleja w spójną całość. Tylko że gra równocześnie straszy mocno przestarzałą oprawą graficzną. Wygląda trochę jak zaginiona produkcja z czasów Xboksa 360, którą teraz odnaleziono po latach. I nie chodzi tu tylko o wizualia, ale również o niektóre mechaniki rozgrywki oraz sposób projektowania poziomów. Jeśli natomiast wybaczy się temu tytułowi wszechobecną archaiczność, można się całkiem nieźle bawić.
Instytucjonalni pogromcy wampirów
- dynamiczna, „mięsista”, rewelacyjnie zrealizowana walka;
- różnorodność broni i ataków odkrywanych do samego końca;
- świetnie zaprojektowani przeciwnicy;
- oklepane, ale klimatyczne lokacje Dzikiego Zachodu;
- charyzmatyczne postacie, które da się polubić;
- kapitalna polska wersja językowa, choć niestety tylko w formie napisów.
- nużący na dłuższą metę schemat aren do walki połączonych liniowym korytarzem bez wrogów;
- liczne sztuczne ograniczenia w poruszaniu się postaci i eksploracji (np. brak możliwości cofnięcia się do pomieszczenia);
- brzydka, przedpotopowa oprawa graficzna rodem z Xboksa 360;
- ogólne wrażenie archaiczności w kwestiach technicznych.
Fabuła Evil Westa nie jest jakoś szczególnie wybitna, ale dzięki trzymaniu się standardów horrorów klasy B dobrze pasuje do pełnej akcji rozgrywki oraz straszno-komicznych maszkar. Twórcy zabierają nas do alternatywnej wersji Dzikiego Zachodu, gdzie wampiry są prawdziwą plagą, mają swoją hierarchię, przenikają na salony, a rząd z prezydentem na czele wspiera pewien prywatny Instytut, który zajmuje się ich tępieniem. To także świat w konwencji steampunku – z wielkimi sterowcami na niebie i wymyślnymi projektami broni wykorzystującej proch i elektryczność.
Żaden z tych elementów nie jest przesadnie w grach eksploatowany, więc ich połączenie dało naprawdę klimatyczną i wciągającą otoczkę. Mamy sprawnie zrealizowane przerywniki filmowe, streszczenia misji oraz zwięzły codex z opisem postaci i przeciwników, co może być zaczątkiem ciekawego lore’u dla ewentualnych sequeli. Nie można też nie wspomnieć o głównym bohaterze, niejakim Jessem Rentierze – synu szefa wspomnianego Instytutu i czołowym łowcy wampirów. To typowy twardziel i kozak, którego można od razu polubić, podobnie jak jego towarzysza Edgara. Razem ze zbyt rzadko pojawiającą się Emilią tworzą ekipę niemal jak u Tarantino.
Koniecznie włączcie napisy!
Niezależnie od tego, jak dobrze znacie angielski, warto grać z włączonymi polskimi napisami. Tłumacz (bądź scenarzysta) rodzimej wersji naprawdę spisał się na medal, toteż pozostając przy angielskich głosach, sporo się traci. Przykładowo tam, gdzie po angielsku jest zwykłe „then you come in”, w polskiej wersji możemy przeczytać: „I wtedy wchodzisz TY – cały na biało!”. Podobnych smaczków jest więcej, nie wspominając o sporej kreatywności w odmianie polskich przekleństw, przez co łatwiej wybacza się liczne literówki w tekście. Aż szkoda, że nie pokuszono się o porządnie zrealizowany dubbing. Z takim tłumaczeniem mogłoby z tego wyjść coś naprawdę wiekopomnego, jeśli tylko dobrze dobrano by aktorów i reżysera.
Ostra jatka o zmierzchu i o świcie
W Evil Westa nie gra się jednak dla fabuły czy przerywników filmowych, tylko dla walki – dynamicznej, „mięsistej”, zmuszającej do ciągłej zmiany typu ataku i pozostawania w ruchu. Do dyspozycji mamy pełen wachlarz środków zadawania bólu – od zwykłego kopniaka, przez specjalną rękawicę z ostrzami, gadżety z zabójczym prądem, strzelbę, karabin, rewolwer, kuszę, aż po miotacz ognia, minigun, bomby i energetyczne ataki obszarowe. Jest więc i coś na dystans, i do walki wręcz, a zamiast zbierania amunicji występuje tu system krótszego bądź dłuższego cooldownu dla każdej broni. Dzięki temu w każdym starciu korzystamy naprzemiennie niemal z całego dostępnego arsenału.
Żadna z broni nie jest może jakoś szczególnie mocarna, bo każdy potwór wymaga dłuższego zmiękczania, czyli skracania paska zdrowia, jednak mimo to twórcom udało się uzyskać niezwykle satysfakcjonujące odczucia podczas walki. To głównie zasługa świetnych efektów dźwiękowych – soczystego mlaskania pięści z rękawicą czy chociażby zwykłego „ping”, gdy pojawia się krótkie okienko na krytyczne trafienie, a także wizualnych, kiedy u porażonych prądem wrogów prześwieca szkielet albo Jesse wyprowadza widowiskowego finishera.
Dostęp do kolejnych spluw czy gadżetów jest ponadto uzależniony od postępów w fabule, przez co niemal do samego końca rozgrywki regularnie dostajemy nowe zabawki. Po drodze można ulepszać te ulubione za znajdowane dolary oraz rozwijać swoje umiejętności ataków, co daje z kolei pewne uczucie progresu. No i są jeszcze przeciwnicy oraz bossowie różnego kalibru – różnorodni, odpowiednio plugawi, latający, biegający, z wszelkimi zdolnościami uprzykrzania Jessemu życia. Tutaj mam jednak wrażenie, że gra jest ciut za długa i pod koniec trochę już nużą pojedynki z ciągle takim samym zestawem wampirzego pomiotu.
Zagadka archaiczności
O ile sama walka okazuje się niezwykle „miodna”, tak wspomniane „zestawy przeciwników” wiążą się z niezwykle powtarzalnym projektem etapów. W Evil Weście wszystko składa się bowiem z mniejszych lub większych aren do walki, połączonych ze sobą liniowym korytarzem. Przechodząc przezeń, praktycznie nigdy nie spotykamy wrogów – to czas prostej eksploracji i zwykle jakiejś łatwej zagadki w celu odblokowania dalszej drogi: przesunięcia wagonu lub wciśnięcia przycisku. Po chwili widać wyjście na otwartą przestrzeń i już wiadomo, że czeka nas walka. W krótszej grze może by się to sprawdziło, ale po iluś godzinach takiego schematu z radością powitałem małe urozmaicenie w postaci starcia na polu kukurydzy – oczywiście kolejnej arenie, ale w końcu nieco innej wizualnie.
Podczas przejść między arenami najbardziej też czuć archaiczność wielu rozwiązań. Nasz bohater może w zasadzie tylko chodzić i tyle. Wszelkie inne czynności, jak przeskoczenie małego płotka czy wspięcie się na coś, ograniczone są do wyznaczonych punktów. Nie da się nawet zajrzeć w każdy kąt za jakieś beczki, bo korytarze składają się z niewidzialnych ścian wyznaczających granice poruszania się. Często też pokonanie jakiegoś murku okazuje się drogą bez powrotu i nie można się cofnąć po przegapioną znajdźkę. W porównaniu z Shadow Warriorem 3 – gdzie występowały jakieś elementy platformowe czy skakanie – Evil West jest krokiem wstecz i cały czas czuć, że nasz bohater co rusz jest ograniczany, niczym dwuwymiarowy sprite w dawnych grach typu arcade.
A do tego jeszcze ta nieszczęsna grafika, w której brakuje tylko ekranu powitalnego: „Prosimy nie regulować monitorów – gra naprawdę tak wygląda”. Szkoda, bo same pomysły na lokacje są tak świetne i klimatyczne, że często maskują niedociągnięcia. Dotyczy to jednak tylko szerokich kadrów. Gdy zaczniemy przyglądać się rzeczom z bliska, w oczy rzucają się bardzo proste obiekty, praktycznie zerowa liczba detali, marnej jakości tekstury czy efekty ognia po użyciu miotacza rodem z gier z lat 90. Na pewno nie jest to wina ustawień, bo grałem w wysokich detalach na karcie RTX 3060 i z 32 GB RAM-u. Przejście na „epickie” w zasadzie nic nie poprawiło, za to zwiększyło ilość „chrupnięć” animacji przy grafice rodem z pierwszego BioShocka! Jakość tekstur nieco polepszyła się dopiero po użyciu opcji „Wyostrzanie DLSS Nvidia” lub bliźniaczych opcji AMD, ale bez jakichś fajerwerków. Gra ogólnie cierpi, tak jak i Shadow Warrior 3, na jakieś wymuszone efekty aberracji chromatycznej i przesadne nasycenie kolorów.
(Nie)stracona frajda
Przygoda z Evil Westem to więc istna huśtawka emocji. Steampunkowy świat Dzikiego Zachodu, charyzmatyczni bohaterowie oraz kapitalna rzeź wampirów sprawiają naprawdę dużo frajdy. Na przeciwległym biegunie jest archaiczne wykonanie, w którym zupełnie nie widać hołdu czy mrugnięcia okiem w stronę dawnych produkcji, tylko raczej jakieś nierówne zmagania z silnikiem gry. Może nie przeszkadza to aż tak bardzo w dobrej zabawie, ale tworzy pewien dysonans i wzbudza domysły, jak pozycja ta mogłaby rozwinąć skrzydła w bardziej współczesnej oprawie. Chętnie zagrałbym ponownie w Evil Westa już teraz, gdyby był to jego remake. Ta gra na to zasługuje!
O AUTORZE
Nie jestem fanem serii Shadow Warrior, ale Evil West przyciągnął mnie klimatem Dzikiego Zachodu i zatrzymał satysfakcjonującą walką. Testując różne poziomy trudności, przeszedłem grę w nieco ponad trzy wieczory, co dało jakieś 12 godzin. Czas ten można wydłużyć, podbijając stopień trudności, choć wtedy niektóre walki mogą być nieco frustrujące. Na chętnych czeka jeszcze tryb nowej gry+ oraz opcja kooperacji.