autor: Borys Zajączkowski
Hover Ace - recenzja gry
HoveRace to futurystyczne wyścigi, w których gracze sterują zaawansowanymi technicznie poduszkowcami. Ścigamy się na wielkich arenach z prędkościami sięgającymi 500km/h.
Recenzja powstała na bazie wersji PC.
Hmm... jak tu napisać recenzję gry, w której gracz porusza się ultraszybkimi maszynami unoszącymi się metr ponad powierzchnią gleby, by nie odnosić się w niej co chwilkę do „Wipeout’a” czy „Star Wars: Racer’a”? Może tak: „Hover Ace” jest grą tak śliczniutką i tak grywalną, że jakiekolwiek porównania z podobnymi w idei tytułami ani jej nie szkodzą, ani nie pomagają – w „Hover Ace’a” po prostu trzeba grać i wtedy jest fajnie. Warto jednakże wspomnieć o firmie developerskiej odpowiedzialnej za powstanie „HoverAce’a” – GSC Game World – oraz wymienić te produkcje, które powołała do życia: seria erteesów „Cossacks”, taktyczna strzelanka „Codename: Outbreak” oraz tych kilka gier, które znajdują się wciąż na warsztacie: wielkoskalowy ertees „American Conquest”, FPS „S.T.A.L.K.E.R” oraz zręcznościówka „FireStarter”. Wszystko są to dobre gry lub mają wszelkie dane po temu, by stać się dobrymi i wszystkie są dziełem naszych sąsiadów zza wschodniej granicy. A nie jest to przecież przypadek odosobniony – tam, na wschodzie powstaje coraz więcej dobrych gier. I to tyle – o wysławianie morału się nie pokuszę, gdyż jest on oczywisty.
Samą opowieść o „Hover Ace” zaś wypada zacząć od drobnego uzgodnienia nazewnictwa. Tak się bowiem śmiesznie podziało, że niniejsza gra występuje w prasie i w Internecie pod przynajmniej dwoma tytułami: „HoveRace” i „Hover Ace”. Niezależnie od zmian zaszłych podczas ewolucji tytułu będę się trzymał ostatecznej prawdopodobnie jego wersji – „Hover Ace” – tak stoi napisane na pudełku, które spoczywa nieopodal mojego fotela i takiego tytułu wyglądać należy na półkach sklepowych. A wyglądać warto.
Nie od samego początku może to być jednakowoż oczywiste, że gra jest fantastyczną ścigałką, przy której niepodobna się nudzić. Dzieje się tak dlatego, iż „Hover Ace” rozkręca się powoli i autorzy powściągliwie dawkują graczom przewidziane atrakcje. Jest to jak najbardziej słuszne podejście do gry, w której bardzo ważnym elementem jest rozwój gracza – w tym przypadku nabywanie drogą kupna kolejnych udoskonaleń do jego maszyny – lecz mało przyjemnym jego skutkiem ubocznym jest początkowa nuda. Absolutnie nie powinna ona dopaść gracza nieobeznanego ze ścigałkami, dla którego wystarczającym wyzwaniem będzie utrzymanie swojego bolidu w granicach toru, jednak gracz doświadczony, który z niejednego toru asfalt drapał może wręcz nie doczekać skrupulatnie przed nim schowanych atrakcji i przedwcześnie ciepnąć „Hover Ace’a” za siebie i nie patrząc gdzie. Niezależnie od wybranego trybu zawodów pierwszy wyścig odbywać się będzie bez żadnego uzbrojenia, a wszyscy przeciwnicy dysponować będą podobnymi pod względem osiągów maszynami. Zanim w kiesie gracza zabłysną pierwsze monety, zmuszony on będzie wykonać możliwie bezbłędnie kilka okrążeń w ścisłej grupie swoich rywali. Podobnie rozczarowujące mogą się okazać pierwsze zakupy, gdyż lekki karabin maszynowy okaże się bronią idealną na kaczki i słupki przydrożne, nie dającą najmniejszych nadziei na ustrzelenie czegokolwiek od konserwy wzwyż. Prawdziwa zabawa rozpoczyna się dopiero po kilku wyścigach, gdy poziom technologiczny bolidów, ich uzbrojenia oraz pojawiających się na trasach bonusów pozwoli na zakup cięższych i szybszych maszyn, gdy na ich pokładzie znajdą się działka pulsacyjne i rakiety sterowane oraz dodatkowe wyposażenie w postaci np. aplikatorów min. Gdy lewitujące maszyny dysponują dopalaczami, moździerzami, działkami, laserami i kolcami na pancerzu, wówczas wyścig zamienia się w jedną wielką kanonadę i feerię rozbłysków, a z głośników wydobywa się coś na podobieństwo protestów perkusisty zamkniętego w wirówce.
I wtedy jest już naprawdę fajnie. Droga umyka w tył z prędkością momentami przekraczającymi ludzkie możliwości percepcji, przeciwnicy stają na głowie, żeby wydrzeć się na prowadzenie, pozycją lidera zaś cieszyć się da przez kilka sekund i po ptokach. Nie ma takiej maszyny, która oprze się zmasowanemu atakowi czwórki krwiożerczych pilotów na ogonie. Przetasowania w kolejności zawodników zachodzą często nieomal niezauważalnie dla oka, tym bardziej że każdy zestrzelony bolid pojawia się na końcu stawki i od razu zaczyna wściekle strzelać do wszystkich, ze szczególnym uwzględnieniem tego, który go na ogon posłał.
Autorom „Hover Ace’a” udała się rzadka sztuka doskonałego wykalibrowania grywalności. Na czym bowiem polegać powinien szaleńczy wyścig okraszony bezpardonową strzelaniną? Przede wszystkim prędkość musi obezwładniać i już tylko z jej powodu częste wypadki powinny być nieuniknione. Nie może się jednak dziać tak, by stawka zawodników przesadnie się po torze rozpierzchła, gdyż w takim przypadku nie będzie do kogo strzelać. Samo prowadzenie zaś nie może być jedynym kluczem do sukcesu, żeby nie zdarzały się nadzbyt długie ucieczki lidera (patrz: poprzednie zdanie). Ze wszystkim tym „Hover Ace” radzi sobie fantastycznie. Przede wszystkim poszczególne maszyny nie różnią się od siebie wiele w kwestii rozwijanej przez nie prędkości i tym samym zawodnicy nie rozpierzchają się po trasie tylko dlatego, że część z nich jest już na starcie dwa razy szybsza od konkurencji. Pod względem rozwijanych prędkości prawdziwie różnicuje zawodników dopiero wykorzystanie dopalaczy, skoczni oraz dodających prędkości bonusów porozstawianych na trasach, czyli atrakcji z natury o niedługim czasie działania. Nieustające zderzenia i strzelaniny oraz ich ofiary przenoszone na koniec stawki, a także oczywisty fakt, że znacznie łatwiej dogonić prowadzących, jeśli nikt z tyłu nie wytrąca bolidu z obranego kursu, dodatkowo wpływa na skupienie zawodników na sensownym dystansie. W praktyce różnice między czołem a ogonem stawki z rzadka stają się kłopotliwe.
Tras, na których odbywają się wyścigi jest 16, co z jednej strony gwarantuje sporą różnorodność, z drugiej zaś... nie ma wielkiego znaczenia. Owszem, prezentują się one bardzo pozytywnie i chociaż grafika w „Hover Ace” nie stoi na najwyższym technicznym poziomie, to jednak występujące na nich obiekty zaprojektowane zostały ze smakiem i z fantazją. Nie ma to wszakże większego znaczenia, jako się smutno rzekło, gdyż podczas gry po pierwsze nie ma czasu na rozglądanie się po okolicy – z resztą okolica ta przeważnie odtworzona w mózgu zostaje jako wielobarwny, rozmazany zbór pasków – a po drugie i tak wszystko przesłaniają nieustające eksplozje. Jeśliby jednak czegoś więcej chcieć od projektów samych tras, to oczywiście znalazłoby się. Idea ścigania się superszybkimi... poduszkowcami (o ileż elastyczniejszą nazwą jest hovercraft) aż się prosi o napowietrzne, wielopoziomowe estakady, strącanie przeciwników z toru na niższy poziom – tego typu atrakcje. Owszem nie brakuje w „Hover Ace” wszelkiego rodzaju wiaduktów, mostów i wież, lecz stanowią one jedynie element upiększający otoczenie i nawet jeśli da się maszynę posadzić na czubku takiego czy innego budynku, zwyczajnie nie ma po co tego robić. Z resztą na swobodę poruszania się po terenie absolutnie narzekać nie można. Gracz nijak nie jest ograniczony przez bieg toru i w dowolnej chwili, w dowolnie wybranym miejscu może go opuścić i pomknąć na skróty przez górkę. Tym elementem, który nie pozwala na przesadne cwaniactwo są tradycyjne bramki – nie ma na nie mocnych, należy je mijać kolejno, a nierzadko jeszcze w odgórnie wyznaczonym czasie.
Znacznie większy od mnogości tras wkład w grywalność „Hover Ace’a” ma zróżnicowanie trybów rozgrywki. Rodzajów wyścigów jest w grze pięć i każdy z nich zmusza do przyjęcia nieco innej taktyki podczas walki. Jest „szybki wyścig”, czyli klasyczna gonitwa odbywająca się według zasady: kto pierwszy ten lepszy, a dodatkowo, kto ukończy wyścig z wiekszą ilością fragów na koncie, ten więcej zarobi. Jest „wyścig na czas z bramkami”, w którym na dotarcie do każdej kolejnej bramki gracz posiada wyznaczony limit czasu – ten można zwiększać na drodze niszczenia przeciwników. Jest „wyścig na czas”, w którym punktowe znaczenie ma po prostu jak najszybsze dotarcie do mety. Są wreszcie dwa odmienne tryby walki. „Ostatni wygrywa” to tryb gonitwy, w którym po każdym okrążeniu ostatni je kończący zawodnik odpada. Okrążeń jest o jedno mniej niż biorących udział w wyścigu zawodników i tym samym zwycięzca zostaje wyłoniony na drodze prostej eliminacji. Na deser zostawiłem moją ulubioną „kostkę energii”. Wyścig w tym trybie polega na toczeniu nieustannej walki o tytułową kostkę. Punkty zdobywa się bowiem za jej przechwycenie, niesienie i przenoszenie przez kolejne bramki. Przechwycenie kostki następuje dzięki uderzeniu w bolid, który ją aktualnie posiada lub też zestrzelenie go. Tym samym często zachodzi potrzeba rozmyślnego zawracania lub hamowania, gdyż nie za bycie liderem wyścigu zdobywa się tu punkty.
Wszystkie powyższe tryby wyścigów zbierają w jedną grywalną całość mistrzostwa, które, tak samo jak w każdej innej ścigałce, stanowią podstawowy element rywalizacji. To tutaj przyjdzie się zmierzyć w serii następujących po sobie rajdów z coraz to bardziej inteligentnymi i wymagającymi przeciwnikami. Kolejne wyścigi odbywają się na różnych trasach i w różnych trybach – losowo dobieranych – a konkurencja w miarę postępów w grze staje się bardziej dożarta i niebezpieczna. Z resztą w „Hover Ace” nie można narzekać na sztuczną inteligencję botów – dobrze gospodarują zarobionymi pieniędzmi, nie przepuszczają okazji do wykazania wyższości na torze, a co może najważniejsze: różnią się zauważalnie między sobą charakterem. Po kilku wyścigach gracz już się spodziewa po swoich rywalach ich zachowania, wie z kim można bezkarnie zadzierać, a kogo lepiej omijać z daleka. Podstawa mechanizmu różnicującego boty między sobą jest bardzo prosta i opiera się na dwóch współczynnikach: stopniu agresji i umiejętności prowadzenia lewitujących ścigaczy. Daje to bardzo dobry efekt w połączeniu z zastosowaną w grze rozmytą logiką ich zachowań, czyli opierającą się na uwzględnieniu przy podejmowaniu decyzji bardzo wielu, charakterystcznych dla ludzkiego myślenia parametrów zmiennych w czasie. Efektem tego jest bardzo naturalne zachowanie się botów. Przeciwnik ciężko ranny i mało agresywny daruje sobie walkę i skoncentruje się na ucieczce w poszukiwaniu bonusowej naprawy. Podczas gdy inny, dopiero co zestrzelony, a tym samym odrodzony w pełni sił i z pełnymi magazynkami oraz niemożebnie zirytowany, nie będzie się ścigał za wszelką cenę, a raczej skupi się na metodycznym eliminowaniu konkurencji.
Niewiele w „Hover Ace” pojawia się elementów, które nie zostały przemyślane i dopracowane do ostatnich szczególików – o tych wspomnę na koniec, żeby mój hymn pochwalny nie stał się nadto przesłodzony. :-) Nim jednak zacznę się czepiać, po akapitach głoszących doskonałe wykalibrowanie grywalności, atrakcyjną grafikę i zauważalną inteligencję przeciwników, przyszła pora na fantastyczną oprawę muzyczną i dźwiękową. O ile o dźwiękach ciężko pisać – należy ich słuchać – o tyle standardowa uwaga musi zagrzać tu miejsce: na poszczególnych torach oraz w ich otoczeniu nie dzieje się nic, czego nie byłoby słychać. Czy to będzie przejeżdżający pociąg, czy odległa eksplozja. Nawet klekot własnego karabinu maszynowego jest inny w zależności od tego, czy gracz obserwuje otoczenie z wnętrza, czy z zewnątrz kabiny. Muzyka natomiast stanowi byt sam w sobie atrakcyjny – aczkolwiek idealnie do charakteru gry pasujący. Dziewięć rockowych i heavy metalowych ścieżek (dołączonych do gry na osobnej płytce audio) to to, co tygrysy lubią najbardziej w chwilach nadprodukcji adrenaliny. Prawdę powiedziawszy nie pamiętam kiedy ostatnio grałem w cokolwiek i nie wyłączyłem muzyki po najdalej godzinie. Tu nie wyłączyłem jej w ogóle – po wielu godzinach spędzonych na bezpardonowych walkach.
Krótko i węzłowato o brakach i niedoróbkach (akapit należy pominąć przed pierwszym zagraniem w „Hover Ace’a”). Nie ma w grze save’ów, w związku z czym przerwanie wieloetapowego wyścigu bywa niemożliwe przed jego ukończeniem, gdyż nie w każdej sytuacji postępy gracza zostają zapamiętane w jego profilu. Wybuchy są dość efektowne, ale ciut nadto „gazowe” i mało... esencjonalne – mogłoby się w nich kotłować więcej wyrwanych eksplozją szczątków. :-) Sterowanie tylko z klawiatury. Niby wystarcza do szczęścia, ale posiadacze wypasionych kierowniczek z force feedback’iem mogą się poczuć zapomniani, żeby nie rzec: olani. Brak multiplayera – a chciałoby się, oj, chciało... Szczególnie te dwa ostatnie braki są smutne, ale szczęśliwie „Hover Ace’a” broni jego doskonała grywalność i przy nich...
Konkluzja może być tylko jedna: grać. Uzasadnienie: uwielbiam erpegi oraz strategie turowe, w gry zręcznościowe grywam, bo nie tylko z racji swojej pracy grywam we wszystko – ale nie znajduję w nich wielkiej przyjemności. Szczególnie nudzą mnie wszelkiego rodzaju wyścigi, w których gro zabawy bierze się li tylko z koncentracji na zakrętach, przełączania biegów i trącania hamulca ręcznego. To wszystko wolę robić na żywca, na dobrze ośnieżonej drodze (na ubitym śniegu) – nachętniej, jeśli droga ta wiedzie wzdłuż rzeki, gdyż wówczas zakręty mają najbardziej naturalne krzywizny. Komputerowe ścigałki mnie nudzą. Wiem o tym nie tylko ja, w wyniku czego, gdy zacząłem się podejrzanie dobrze o „Hover Ace” wyrażać, mój redakcyjny kolega ujął to krótko: „skoro tobie się spodobała, to musi być faktycznie zajebista”. I jest. Bo zajeb... się w niej pop... do przodu. ;-)
Shuck