Sorry, Geralt, ale Cień i kość pokazuje, jak powinien wyglądać dobry serial fantasy
Cień i kość robi dobrze to, w czym Wiedźmin kulał. Netflix zdecydowanie uczy się na błędach, a nowe fantasy z Griszami w roli głównej ma szansę podbić świat. Niech żyje Ravka!
Spis treści
W ostatnich latach można zaobserwować pewien trend: Netflix coraz częściej sięga po seriale z gatunku fantasy, szukając własnej Gry o tron. Nie ma się co dziwić – mimo słabego finału, trudno obecnie znaleźć osobę, która nie kojarzyłaby Westeros i walczących w nim rodów. Na początku myśleliśmy, że takim godnym następcą będzie Wiedźmin, ale premiera szybko zweryfikowała tę tezę, bo dostaliśmy produkcję – delikatnie mówiąc – niepozbawioną wad. Okazuje się jednak, że Cień i kość, niepozorne fantasy dla nastolatków, może być świetnym pretendentem do Żelaznego Tronu, a wszystko za sprawą doskonale wykreowanego świata, który wypada dużo wiarygodniej niż ten w Wiedźminie.
Cień i kość, czyli do Ravki i z powrotem
W ramach wprowadzenia wyjaśnię, że Cień i kość to nowy serial Netflixa oparty na książkach z uniwersum Griszów (tzw. Grishaverse) autorstwa Leigh Bardugo. Jest ich obecnie siedem – trylogia Cień i kość i dwie dylogie – Szóstka Wron oraz Król z bliznami. Materiału źródłowego więc nie brakuje, co zresztą potwierdzają twórcy serialu, mówiący o pomysłach na co najmniej trzy czy cztery sezony. W serialu poznajemy losy Aliny Starkov, sieroty i młodej kartografki, która odkrywa, że posiada legendarną moc Przywoływaczki Słońca. Okazuje się, że to dziewczyna jest kluczem do wyzwolenia Ravki spod wpływu straszliwej Fałdy Cienia: czystej ciemności pełnej potwornych volcr, którą wiele lat temu Czarny Heretyk podzielił kraj na dwie części. Równolegle toczy się wątek gangu Wron. Jego członkowie – złodzieje Kaz, Inej i Jesper – dostają propozycję nie do odrzucenia. Za sprowadzenie rzekomej Przywoływaczki Słońca do Ketterdamu mogą otrzymać aż milion kruge.
Leigh Bardugo, kreując Ravkę, czerpała inspiracje z carskiej Rosji. Kerch, w którym zaczyna się wątek Wron, inspirowany jest Holandią (Ketterdam to szalone połączenie Amsterdamu i Las Vegas), Fjerda – Skandynawią, a Shu Han przypomina kraje Dalekiego Wschodu. To wszystko sprawia, że Cień i kość wypada dość unikatowo na tle czerpiących zazwyczaj ze średniowiecza dzieł fantasy. Tutaj zamiast mieczy mamy broń palną, zamiast smoków – uliczne gangi, a klasycznych czarodziejów zastąpili Griszowie, którzy – jak sami mówią – nie używają magii, tylko Małej Nauki.
Skłócone ze sobą państwa przywodzą na myśl właśnie wspomnianą wcześniej Grę o tron i chociaż w pierwszym sezonie nie uświadczymy tu aż tylu intryg, napięcia między wrogimi nacjami zdecydowanie budują podobny klimat. Cień i kość pokazuje kraj targany tak wieloma konfliktami, że widz na początku może wręcz mieć problem z nadążaniem. W takim świetle wiedźmińska wojna z Nilfgaardem wypada po prostu blado (przynajmniej ta pokazana w pierwszym sezonie serialu).
„Nie lubię pracować za ciężko ani za długo”
Często słyszanym zarzutem wobec Wiedźmina było to, że linie czasowe myliły się widzom, przez co trudno było się połapać w tym, co dzieje się teraz, a co w przeszłości. Twórcy Cienia i kości mogli łatwo paść ofiarą tego samego pomieszania akcji – w książce gang Wron poznajemy dopiero dwa lata po zakończeniu trylogii o Przywoływaczce Słońca. Zamiast jednak na siłę łączyć te dwie historie, autorka książek napisała dla swoich Wron zupełnie nową przygodę.
Słowem kluczem jest tutaj „autorka” – to właśnie Leigh Bardugo oraz showrunner Eric Heisserer w ścisłej współpracy stworzyli prequel dla kochanych przez fanów Wron, łącząc retrospekcje z książki z zupełnie nową opowieścią. Więc chociaż w książkach gang Wron i Alina nigdy się nie spotkali, losy ich serialowych odpowiedników splatają się w bardzo oryginalny i satysfakcjonujący sposób.
Andrzej Sapkowski natomiast nie chciał angażować się tak bardzo we współpracę z Netflixem, dając twórcom pełną swobodę w interpretowaniu swoich książek (pamiętacie jeszcze jego wywiad z okazji premiery i słowa: „Nie lubię pracować za ciężko ani za długo. Właściwie w ogóle nie lubię pracować”?). Czasami tylko doradzał showrunnerce na jej wyraźną prośbę. Lauren S. Hissrich co prawda całkiem dobrze czuje wiedźmińskie uniwersum, ale kto wie, czy serial nie byłby jeszcze lepszy, gdyby autor sagi miał więcej do powiedzenia. W przypadku Bardugo i jej Cienia i kości tę współpracę widać – wszystko, czego w książkach brakowało, tu zostało rozwinięte, dodane i ulepszone. Opowieść jest spójna i pasuje do Grishaverse, bo zadbała o to sama jego twórczyni. Z tego względu nie doświadczymy tu takich głupotek jak wiedźmińskie węgorze mocy w Aretuzie (chciałabym móc wymazać tę scenę z pamięci, serio).
W Wiedźminie cały pierwszy sezon wydawał się oczekiwaniem na spotkanie Geralta i Ciri, której wątek był wyraźnie nudniejszy od pozostałych. W Cieniu i kości nie jest ważne, czy kamera śledzi Alinę, czy Jespera, Kaza i Inej – przez cały czas coś się dzieje. I kiedy w końcu doszło do spotkania Wron z Przywoływaczką Słońca, nie miałam ochoty krzyknąć: „No nareszcie!”, jak w przypadku Wiedźmina, tylko ze skupieniem oczekiwałam tego, co jeszcze się wydarzy, bo akcja ani na moment nie zwalniała. Było to dość ciekawe doświadczenie, bo myślałam, że po lekturze już nic mnie nie zaskoczy. Nowe wątki tchnęły jednak w historię jeszcze więcej tajemniczości i nawet na fanów książek czekało tu wiele niespodzianek.