Diuna: Proroctwo próbuje stać się nową Grą o tron, ale oferuje głównie nijakość i męczący patos
Po czterech odcinkach serialu Diuna: Proroctwo widzę braki w niemal każdym elemencie. Ale przede wszystkim dostrzegam brak tożsamości – to bardzo generyczne SF, które nie potrafi ani opowiedzieć ciekawej historii, ani rozwinąć swojego świata.
Gdy Paul Atryda w drugiej części filmowej Diuny zaprzeczał, że jest wybrańcem wyczekiwanym przez Fremenów, Stilgar, grany przez Javiera Bardema, zaraz go tłumaczył. „Wybawiciel jest zbyt skromny, by przyznać się do swojej roli, tym bardziej powinniśmy w niego uwierzyć!” – wyjaśniał ku uciesze widowni. Internet natychmiast opanowały memy z gorliwym wyznawcą Paula, a posępny świat, w którym ludzie wyrzynali się w imię zmyślonych proroctw i władzy albo z powodu własnych deficytów normalności, zyskał trochę humoru.
Tymczasem w Diunie: Proroctwie dostępnej na platformie Max nikt nie puści do nas oka ani się nie zaśmieje; nie znajdziemy tu choćby szczypty humoru, który zrównoważyłby powagę tak sztuczną, że aż męczącą. Ten serial bardzo chce być nową Grą o tron – ale po obejrzeniu czterech odcinków nie sądzę, by znalazł wyznawców mających nadać mu ten zaszczytny tytuł.
Ekspozycyjne trudności
Proroctwo już od początku robi sobie pod górkę, nieumiejętnie wykorzystując narracyjne narzędzia. Nie wykluczam, że historia może jeszcze się rozkręci (w drugim sezonie...?), ale dla mnie poległa na starcie przez ociężałą, drewnianą ekspozycję. Wszystko musi zostać tutaj wyłożone wprost, podane na złotej tacy; postacie w zasadzie nie mogą pokazać własnych charakterów poprzez dialog, bo ich zadaniem jest dostarczyć widzowi wszelkich kluczowych informacji i wchodzić sobie w paradę.
Rozstawianie pionków na szachownicy i polityczne gierki potrafią być zajmujące. Przytoczona wcześniej Gra o tron robiła to sprawnie, również filmowa Diuna poradziła sobie z długim prologiem, czarując rozmachem i dramatami postaci granych przez prawdziwą śmietankę aktorską. Proroctwo ma jednak problem z nadaniem charakteru swoim bohaterom – całość zmienia się w spektakl gadających głów, które zupełnie mnie nie obchodzą. Nie ma – poza Desmondem, który jakoś wybija się aurą Ragnara Lodbroka – ani jednego charyzmatycznego gościa, żadnej wyrazistej osobowości, śmieszka czy zatrważającego psychopaty, mogącego pociągnąć seans swoją charyzmą.
Mimo że zebrała się tu spora gromadka postaci, wszystkie są pozbawione pazura – może to właśnie dlatego, że ich jest zbyt wiele i brakuje chwili, by nadać im znaczenie? Tracą na tym chociażby akolitki zakonu Bene Gesserit, które co pewien czas pojawiają się na ekranie, by skomentować wydarzenia albo pokazać część szkolenia. Scenariusz nie kłopocze się jednak tym, by dać dziewczętom choć trochę osobowości.
Chwilami trudno również uwierzyć, że oglądamy wpływowych ludzi – status postaci sprzedaje się nam w dialogach, jednak niekoniecznie widać to w ich zachowaniu. Intryganci dają się wodzić za nos, rażą naiwnością i kompletnie nieskrywanymi słabościami, a przy tym mają płytko przedstawiane motywacje. Znamienne są już pierwsze sceny, gdy Valya Harkonnen (Emily Watson / Jessica Barden) sama pełni funkcję narratorki własnej historii, co nie ma absolutnie żadnego uzasadnienia w kompozycji. To jedna z najbardziej leniwych metod narracyjnych na dostarczenie wiedzy o bohaterce i nikt nie stara się tego zabiegu uatrakcyjnić. No chyba że sytuację miały ratować marsowe miny aktorów i monotonny, napuszony sposób mówienia.
Moim największym uznaniem cieszy się Desmond Hart, choć jego sukces bazuje raczej na tym, jak odcina się od słabego tła. Po pierwsze: Travis Fimmel. Zaangażowanie do obsady tego australijskiego typa, mającego w oczach nieobliczalność i dzikość, to zawsze trafiony strzał. Po drugie: mężczyzna wprowadza trochę zamętu do serialowego świata Diuny, co też wpływa korzystnie na jej odbiór. Kocham mącicieli, chciałbym jednak, żeby to mącenie było przekonujące, zwodzące nawet mnie jako widza. Desmond tego nie zapewnia i jeśli już odrobinę wzbudza moje zainteresowanie, to dlatego, że miło zobaczyć Ragnara Lodbroka w kosmosie. Choć też do słynnego wikinga wiele mu brakuje.
Realizacyjna generyczność
Proroctwo nie wygląda jak typowy serial HBO o wysokiej jakości. Rozumiem, że aktorzy najpierw powinni dostać dobry scenariusz, by móc na jego podstawie coś wykreować, ale i tak muszę podkreślić, że obsada często gra jednowymiarowo, np. Mark Strong wcielający się w cesarza Javicco Corrino przez większość ekranowego czasu eksponuje tylko swoją niepewność w roli władcy. Nie zauważyłem zbyt wielu niuansów w mimice czy tonie wypowiedzi, a jedyne, czym tutaj produkcja się wyróżnia, to brytyjski akcent, co do którego mam mieszane odczucia. To bowiem kolejny czynnik dodający dialogom wzniosłości, a jak już ustaliliśmy, tej występuje tu aż nadto.
Generycznością serialowa Diuna przypomina mi netflixowego Wiedźmina. Nie wykorzystuje potencjału swojego świata, zdaje się przeć na bycie Grą o tron w kosmosie i sięga w tym celu po najbardziej oczywiste, bezpośrednie środki. W reżyserii brakuje dynamiki do tego stopnia, że nawet teoretycznie drastyczna scena po nas spływa, a w przypadku rozmów jest jeszcze gorzej. Najdobitniej o przeciętności mówią jednak klubowe sceny, które trącą tandetą – w tle leci nijaka melodia bliska techno, a samo miejsce prezentuje się futurystycznie, lecz tanio, trochę jak z serialu dla nastolatków z wczesnych lat 2000. Patrzcie, tu młodzież chodzi brać narkotyki i uprawiać seks. To są klimaty Diuny?
No i wiecie, jak już wchodzimy do tego klubu, mamy idealną okazję, by zobaczyć ten świat zaprezentowany w inny sposób niż „postacie opisują rzeczywistość”. Okazja została jednak zmarnowana, bo zamiast wpuścić do tych realiów trochę luzu, fantazji, drapieżności, serwuje się jeszcze więcej wymieniania znaczących spojrzeń, kiepsko zawoalowane intrygi i niepotrzebne sceny seksu.
Na szczęście czasem twórcy zapuszczają się w ciekawsze rejony. Gdy posługują się widzeniami, motywami proroctwa i genetycznego połączenia, udaje się z tego wydobyć mroczne, surrealistyczne sekwencje, których nie powstydziłby się solidny horror. Poza tym, mimo że sceny z klubem są dla mnie synonimem tandety, chłodne tło dekoracyjne już całkiem pasuje do Diuny – może nie zapadnie w pamięć, ale ujdzie.
Na ogół jednak Proroctwo jest pozbawione tożsamości. Nie wykluczam poprawy, bo odnoszę wrażenie, że w ciągu obejrzanych przeze mnie odcinków serial nie wyszedł z fazy ekspozycji. Niestety, ja nie dotrwam do ciągu dalszego – nic mnie nie trzyma przy tej produkcji, żadna porządnie nakreślona postać mnie nie przyciąga. Wszystkie za to z usypiającą monotonią realizują założenia arcypoważnego, teatralnego (w złym tego słowa znaczeniu) dramatu i tkwią w swoich sztywnych rolach.