Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Publicystyka 27 października 2008, 13:57

autor: Filip Grabski

Max Payne - recenzja filmu

Max Payne w kategorii „film na podstawie gry komputerowej” plasuje się wysoko. Czy jednak mroczne przygody nowojorskiego detektywa bronią się po prostu jako obraz filmowy?

Co kojarzy się z grą Max Payne? Wydany w 2001 tytuł ma z pewnością kilka cech charakterystycznych: gęsty, mroczny klimat, narracja zza kadru w wykonaniu głównego bohatera, mnóstwo efektownych strzelanin w zwolnionym tempie, a całość przyprawiona lekką dawką autoironii. Co natomiast pokazuje film Max Payne? Mroczny klimat – owszem, choć nosi on znamiona nieco wymuszonego. Narracja zza kadru – obecna, niestety w ilościach szczątkowych. Strzelaniny w zwolnionym tempie? Mało, ale są. Ironia? Ani grama.

Załóżmy, że absolutnie nikt nie zna gry, na której oparty jest film Johna Moore'a (reżyser ten dwa lata temu zreanimował oryginalny Omen). Jak się w takim wypadku prezentuje Max Payne? Film opowiada historię nowojorskiego gliniarza, który jakiś czas temu stracił żonę i córeczkę – trójka naćpanych niegodziwców włamała się do jego domu i nie poprzestała tylko na demolce oraz kradzieży. Teraz zamknięty w sobie detektyw szuka winnych śmierci najbliższych. Nie jest specjalnie lubiany przez kolegów po fachu i w zasadzie ma tylko jednego przyjaciela – byłego policjanta, który pracował z jego ojcem – niejakiego B.B. Hensleya. W tle całego zamieszania przewija się groźny narkotyk Valkyr, skrzydlate stwory i – jak to bywa w przypadku mrocznych kryminałów – drugie dno, które szukający zemsty bohater musi odkryć. Jaki związek ma ów narkotyk z farmaceutyczną korporacją Aesir, w której pracowała żona Maxa? Kim jest tajemnicza Mona Sax? Co kryje się za pojawiającymi się w ciemnościach skrzydlatymi postaciami? Odpowiedzi na w zasadzie wszystkie pytania poznajemy w ciągu ponad dziewięćdziesięciu minut trwania filmu.

Lokacje pokazane na ekranie są niemal żywcem wyjęte z gry.

Max Payne jest filmem, którego nie można nazwać dynamicznym. A przynajmniej nie w trakcie grubo ponad pierwszej połowy trwania seansu. Fabuła jest prosta, opowiedziana w sposób jasny i klarowny (choć miejscami narracja się gubi). W przeszłości stało się coś złego i teraz główny poszkodowany chce dociec prawdy, pokonując wszystkie przeszkody z miną nie znoszącego słowa sprzeciwu i nie mającego niczego do stracenia twardziela. Akcja rozwija się stopniowo, wprowadzając (nieco na siłę) kolejne postacie – np. obecność Olgi Kurylenko (w listopadzie zobaczycie ją jako nową dziewczynę Bonda) można wytłumaczyć tylko jej niesamowicie długimi nogami i wyjątkowo atrakcyjną sylwetką. Max z mozołem poszukuje jakiegokolwiek śladu mogącego naprowadzić go na trop ostatniego z zabójców żony. Nie straszne mu obskurne stacje metra, bandy ćpunów, opowieści o czarnych skrzydłach aniołów. Nie powstrzymuje go nawet śmierć kolegi, o spowodowanie której jest zresztą podejrzany. Prze do przodu niczym atomowy lodołamacz (z podobna gracją i szybkością).

W momencie, gdy dochodzi do głównego zwrotu w fabule, wydarzenia na ekranie nabierają tempa. I tak po tym nieco nieudolnie zbudowanym nowoczesnym filmie noir, jakim jest pierwsza część obrazu, Max Payne wreszcie nabiera rumieńców: w efektownych starciach padają kolejne trupy, sceny stają się bardziej dynamiczne, reżyser chętniej korzysta z (całkiem dobrze wykonanych) efektów specjalnych, a widz może zacząć cieszyć się nieskrępowaną wyższymi procesami myślowymi akcją w stylu „on kontra wszyscy”. I widz wie, że on musi wygrać, bo przecież jest pozytywnym bohaterem.

W filmie trafiają się naprawdę klimatyczne i dobrze zmontowane sceny.

Jak natomiast wygląda opowieść o detektywie Payne'ie widziana oczami gracza? Fabuła niemal idealnie pokrywa się z wydarzeniami znanymi z pierwszej części gry. Zaczyna się od końca – tuż przed finałowym pojedynkiem, a potem cofa o siedem dni. Narkotyk Valkyr i korporacja Aesir, oraz nie będące zaskoczeniem dla miłośników gry powiązanie tych dwóch elementów, postacie B.B Hensleya, Aleksa Baldera (tu wygląda trochę jak bezdomny), Jacka Lupino, Jima Bravury czy kobiet – Nicole Horne i oczywiście Mony Sax są obecne w filmie. Max w podobnych okolicznościach zostaje wplątany w morderstwo swojego byłego partnera – wspomnianego już Aleksa Baldera. Filmowe lokacje są niemal żywcem wyjęte z komputerowego pierwowzoru – Max rozprawia się z okupującymi przystanki metra ćpunami na stacji Roscoe, odwiedza klub Rag Na Rok (inna pisownia), a na pokrytych brudnym śniegiem ulicach Nowego Jorku mija mnóstwo wymalowanych na murach charakterystycznych znaków „V”. Nawet finał całego zamieszania rozgrywa się w bardzo podobnych okolicznościach – drapacz chmur, eksplodujące piętra, lądowisko dla helikopterów na dachu. W kilku miejscach właściwa akcja przerywana jest retrospekcjami z bolesnej przeszłości Maxa: zabarwione sepią i ziarniste obrazki z domu policjanta, lekko wykrzywione kadry, płacz dziecka, spowolniona akcja. To wszystko znamy z gry. Co do skrzydlatych stworów zaś... Wszyscy, którzy po obejrzeniu zwiastunów obawiali się, że Max Payne stanie się czymś w stylu sequela filmu Constantine, mogą odetchnąć z ulgą – nasz dzielny glina nie walczy z pozaziemskimi demonami. Są one tylko i wyłącznie halucynacjami wywołanymi zażywaniem Valkyru, a w naprawdę dużych ilościach pojawiają się w zasadzie pod koniec filmu, co zresztą jest uzasadnione fabularnie.

Czego brakuje? Tak lubiana przez graczy narracja w wykonaniu głównego bohatera (ach, te soczyste i przepełnione mrokiem teksty!) pojawia się tylko na początku i na końcu filmu. To za mało, by usatysfakcjonować wielbicieli gry – za wzór mogłaby tu posłużyć Zemsta z Melem Gibsonem z 1999 roku, w którym to filmie pojawia się postać Portera – całkiem wyraźna inspiracja dla naszego komputerowego Maxa. Również stanowiące trzon zabawy w grze strzelaniny w filmie praktycznie nie występują – sprowadzają się do dwóch scen, w których Max strzela (i trafia) do wszystkich przeciwników oraz do następnych dwóch kameralnych strzelanin w bardzo zwolnionym tempie, które są krótkie i efektowne – chciałoby się zobaczyć ich więcej. Szkoda też, że scenarzysta nie pokusił się o więcej mrugnięć okiem do znającej oryginał widowni (chociaż nie wiem, czy nazwanie magazynu nazwiskiem Gognitti lub pojawienie się w epizodzie aktora, który użyczał głosu komputerowemu Maxowi można uznać za takowe). Film jest po prostu zbyt poważny i napuszony.

Aktorzy, powiedzmy sobie szczerze, nie mają zbyt wiele do zagrania. Mark Wahlberg jako umęczony Max Payne spisuje się zupełnie nieźle (na palcach jednej ręki można policzyć sceny, w których nie ma wyrazu twarzy pt. „bez kija nie podchodź") i nie zdziwiłbym się, gdyby w trzeciej części gry pojawiła się jego fizjonomia. Beau Bridges jako B.B. Hensley również daje radę, a Mona Sax w wykonaniu Mili Kunis jest jak najbardziej oglądalna, choć nie da się pozbyć wrażenia, że postać w grze była dużo ciekawsza, a przede wszystkim bardziej zdecydowana i niejednoznaczna. Jim Bravura z podstarzałego, łysiejącego gliny stał się młodym czarnoskórym hiphopowcem (ma twarz Ludacrisa). Trochę szkoda, choć z drugiej strony film jest przez to bardziej poprawny politycznie – a to tak ważna rzecz w dzisiejszych czasach, nieprawdaż? Z głównych postaci pozostaje jeszcze całkiem przekonujący Amaury Nolasco jako Jack Lupino. Jest odpowiednio zły i demoniczny, ale z pewnością miłośnicy Skazanego na Śmierć odczują dysonans poznawczy (ot, trudny zwrot), patrząc na niego przez pryzmat zakochanego z swej dziewczynie złodziejaszka, jakiego gra we wspominanym serialu.

Kwestiom technicznym nie można niczego zarzucić. Mamy klimatyczne zdjęcia, właściwie dobraną scenografię, dobry dźwięk i kilka naprawdę ładnych scen z wykorzystaniem efektów komputerowych. Po pierwszych recenzjach zza oceanu nastawiony byłem do filmu raczej negatywnie. Miło w takim wypadku stwierdzić, że kinowego Maxa Payne'a ogląda się jednak bezboleśnie. Nie jest to dzieło wysokich lotów, czegoś mu wyraźnie brakuje do stania się filmem jednoznacznie dobrym, ale postawione sobie zadanie (ma dać się obejrzeć i nie wywołać w widzu poczucia straconego czasu) realizuje skutecznie. W kategorii ekranizacja gry komputerowej plasuje się wysoko, a porównywanie go z produkcjami Uwe Bolla (choćby koszmarnym Alone in the Dark) jest zdecydowanie niesprawiedliwe. Natomiast filmowi jako takiemu dałbym słabe 6 na 10. No i po seansie (dla cierpliwych jest bonusowa scena po napisach końcowych) nabawiłem się wyjątkowo silnej ochoty zagrania w oryginał. Po Tomb Raiderze czy Resident Evil takie zjawisko u mnie nie wystąpiło.

Filip „fsm” Grabski

Filip Grabski

Filip Grabski

Z GRYOnline.pl współpracuje od marca 2008 roku. Zaczynał od pisania newsów, potem przeszedł do publicystyki i przy okazji tworzył treści dla serwisu Gameplay.pl. Obecnie przede wszystkim projektuje grafiki widoczne na stronie głównej (i nie tylko) oraz opiekuje się ciekawostkami filmowymi dla Filmomaniaka. Od 1994 roku z pełną świadomością zaczął użytkować pecety, czemu pozostaje wierny do dzisiaj. Prywatnie ojciec, mąż, podcaster (od 8 lat współtworzy Podcast Hammerzeit) i miłośnik konsumowania popkultury, zarówno tej wizualnej (na dobry film i serial zawsze znajdzie czas), jak i dźwiękowej (szczególnie, gdy brzmi ona jak gitara elektryczna).

więcej