Jak zimna wojna stworzyła i ukształtowała branżę gier komputerowych
Ile wspólnego ma kula nadająca sygnał z kosmosu i konflikt dwóch światowych mocarstw z grami komputerowymi? Okazuje się, że całkiem sporo!
Spis treści
Niniejszy artykuł i zaprezentowane w nim tezy są bardzo mocno inspirowane świetnym materiałem video Nuclear Fruit: How the Cold War Shaped Video Games, który został opublikowany kilka tygodni temu na kanale Ahoy. Wszystkich zainteresowanych gorąco zachęcamy do zapoznania się z oryginałem:
Wojna niesie śmierć i zniszczenie – nie ma co do tego wątpliwości. Z drugiej strony jednak wykorzystywane w niej coraz bardziej doskonałe narzędzia destrukcji przyczyniają się do rozwoju cywilizacyjnego – za ich sprawą pojawiły się przedmioty codziennego użytku, bez których dziś trudno wyobrazić sobie zwykły dzień. Swoje korzenie na polu bitwy ma kuchenka mikrofalowa, nawigacja GPS w telefonie czy popularne obecnie drony. Czy to możliwe więc, że wojnie zawdzięczamy także gry komputerowe? Czy jeż Sonic i wąsaty Mario to wynik prac wojskowych laboratoriów? Nie do końca, ale wydaje się, że międzynarodowy konflikt mocno przyczynił się do powstania wirtualnej rozrywki, nie tylko umożliwiając stworzenie pierwszych gier, ale i wpływając na ich późniejszy rozwój.
Mowa o trochę innej wojnie – zimnej wojnie. Bez bitew, bezpośredniej walki, starć czołgów i piechoty. Przez dziesięciolecia dwa mocarstwa – Stany Zjednoczone i Związek Radziecki – utrzymywały się w szachu, strasząc nawzajem coraz większym arsenałem nuklearnym, i pilnowały ogromną siatką szpiegów. Świadomość totalnej zagłady świata w przypadku realnego konfliktu zmuszała oba kraje do szukania przewagi i zwycięstw gdzie indziej – w ilości zgromadzonej broni, w nowocześniejszej technologii, w prestiżu na arenie międzynarodowej. Pewnego październikowego dnia prawie sześćdziesiąt lat temu Amerykanie boleśnie przekonali się, jak bardzo są w tyle, i wtedy wszystko się zaczęło...
Kosmiczny wyścig
4 października 1957 roku Rosjanie wysłali w kosmos sztucznego satelitę o nazwie Sputnik. Prosta kula z wystającymi prętami nie stanowiła zagrożenia bojowego, ale wyraźnie informowała USA, do czego zdolny jest przeciwnik, który właśnie na stałe zapisał się na kartach historii, wystrzeliwując pierwszy obiekt na orbitę. Związek Radziecki szedł za ciosem, wysyłając kolejno w kosmos pierwsze żywe stworzenie – psa Łajkę, pierwszy statek kosmiczny, jaki doleciał do powierzchni Księżyca, i przede wszystkim – pierwszego człowieka, który nie tylko spojrzał na naszą planetę z orbity, ale i cało wrócił na Ziemię. Każde z tych wydarzeń było ogromnym ciosem dla Stanów Zjednoczonych, a potęgowały je jeszcze jawne drwiny rywala, kiedy premier ZSRR, Nikita Chruszczow, sprezentował prezydentowi USA kopie radzieckich gadżetów, z jakimi sowiecki statek rozbił się o powierzchnię Księżyca. W „zacofanej”, zagrożonej, „niesięgającej gwiazd” Ameryce wrzało, a ludzkość stała się świadkiem narodzin kosmicznego wyścigu.
Podczas gdy jedni świętowali, drudzy rozpaczliwie próbowali ułożyć długofalową strategię dogonienia, a nawet wyprzedzenia przeciwnika. Prezydent Dwight Eisenhower w porozumieniu z Kongresem wprowadził w życie szereg dyrektyw, nie tylko powołujących do życia słynne agencje NASA oraz DARPA, ale przede wszystkim pozwalających wpompować w amerykańskie ośrodki badawcze i uniwersytety miliardy dolarów na rozwój technologii. Kolejny przywódca – J.F. Kennedy – poszedł o krok dalej, w płomiennym przemówieniu obiecując Amerykanom lądowanie na Księżycu. Koszty nie miały znaczenia – inwestowano w edukację, badania, infrastrukturę. Komputery – warte miliony dolarów wielkie szafy – stały się obowiązkowym wyposażeniem wielu placówek naukowych, a przecież nie samą pracą człowiek żyje...